Dzień 3
W końcu się wyspałam. Nawet ptasi koncert wdzierający się przez otwarte okna – nie wygrał z moim zmęczeniem.
Plan na dzisiaj: San Gimignano. Sentymentalna wizyta, bo miejsce piękne, warte powrotu po latach. Ale to dopiero po południu, po sjeście. Założyliśmy z Rafałem dwie rzeczy: primo: realizujemy turystyczne wyjścia popołudniami; tak będzie najrozsądniej ze względu na dzieci i zważywszy na obecne tutaj warunki pogodowe. Może i mniej zobaczymy, ale... secundo: nie jesteśmy przecież rodziną Griswaldów. :D W sumie jest jeszcze po trzecie: sporą część Toskanii zwiedziliśmy poprzednio, więc tym razem na luzie. Więcej odpoczynku, więcej laby i więcej czasu na delektowanie się małymi przyjemnościami.
Teraz lecę z kawą pod drzewo pooddychać gorącym powietrzem.
Uhuhu! Przed domem właśnie zakwita przyjaźń polsko – włoska, w rozmiarze XXS. :) Ha! Ha! Oczywiście przy garach. No bo jakżeby inaczej! :)
Maja z włoską rówieśniczką, uroczą Franceską gotują. Mieszają w garach aż miło!
Początki znajomości nie były łatwe. No bo jak tu dojść do porozumienia, gdy druga strona w przedziwnym języku gada? :D W pierwszym rzucie pomoc matczyna okazała się niezbędna. Ale już wkrótce nawet angielski matek nie był potrzebny. Okazuje się, że w kuchni z różowymi garnuszkami nie ma barier. Dziewczyny mieszają w garnkach i „konwersują” jak stare. Praca w kuchni wre, a na kamiennej ławce lądują: błotniste tiramisu, gnocchi z kamyków i spaghetti z piasku.
Wygląda na to, że kulinarny język jednak jest uniwersalny... :)
Czas na nas. Wyruszamy do San Gimignano. Rafał raczył był nie do końca dogadać się ze swoim GPS-em i zamiast wybrać całkiem prostą drogę do wcale nie tak odległego miasteczka (jakieś 15 min. jazdy autem) – wybiera trasę, jak się przekonujemy w trakcie: mocno krajobrazową, mocno krętą, mocno to pod górkę, to z górki i ze trzy razy dłuższą. Nie powiem, widoki fantastyczne, ale te serpentyny, których końca nie widać – przysparzają mnie o zawroty głowy. Dobrze, że dzieciom zaaplikowałam przed wycieczką Lokomotiv, inaczej czarna rozpacz byłaby murowana. A Rafał... zadowolony, „uchachany” i wprost w swoim żywiole, wchodząc w kolejny zakręt , jakby w rajdzie brał udział... Pooomoooocy!
Gdzieś w połowie trasy, pomiędzy Colle di Val d'Elsa, a San Gimignano otwiera się przed nami słoneczny krajobraz. Słoneczniki! Całe przeolbrzymie połacie słoneczników! Jak na toskańskich pocztówkach i obrazach. Z daleka można by sądzić, że ktoś porozścielał żółte dywany. Coś fantastycznego! Żałuję tylko, że w miejscach, gdzie moim zdaniem rozpościerają się najpiękniejsze widoki – nie bardzo można się zatrzymać. Zbyt wąskie drogi i brak wystarczająco szerokich poboczy. :( Muszę zadowolić się mniej wytrawnymi kadrami.
San Gimignano wita nas upałem (też mi nowina!), choć mam wrażenie, że wśród tych wąskich, średniowiecznych uliczek, przy których budynki rzucają sporo cienia – jest ciut przyjemniej i chłodniej.
13 kamiennych wież majestatycznie góruje ponad miastem. Skoro i dzisiaj sprawiają wrażenie, to wyobrażam sobie jaki wydźwięk musiały mieć dawniej.
Przemykamy uliczkami. Turystów, takich jak my – oczywiście zatrzęsienie. Sklepików ulokowanych w parterach budynków równie dużo. Asortyment głównie „turystyczny”, ale jak najbardziej nadający koloryt temu miejscu. Znów króluje lokalna „Cepelia” i gadżety wszelakie.
Sporo sklepików z wyrobami z drewna. W tym utensylia kuchenne. Owszem, piękne, bo drewno (jeśli się nie mylę - piniowe) zapewne przedniej jakości i ze wspaniałymi słojami. No ale te ceny... Dla przykładu, drewniana deska o mocno nieregularnym kształcie (może być do krojenia, jak kto lubi to czemu nie; ja bym polubiła :D), wielkości ok. 60x30cm w cenie 210 Euro! O żesz qrcze blade! to ja już wolę w inny sposób spożytkować te pieniądze. Na ten przykład kupujemy wino. O wieeele, wieeeele tańsze, niż wspomniana deska.
Swoją drogą, to ciekawe, że choćby nie wiem co - na półkach zawsze w pierwszej kolejności wypatruję gadżety do kuchni. :D Jakoś te wszystkie inne zupełnie nie pchają mi się do oczu. :D
W kwestii win też można dostać zawrotu głowy. Enotec oferujących wina - od groma i ciut ciut. Od samego oglądania można się upić. Zakup winnego trunku to już prawdziwa loteria, zwłaszcza gdy w temacie winnym człowiek ma wiedzę co najwyżej mocno podstawową.
Wstępuję do Enoteki ulokowanej bezpośrednio przy bramie północnej (przy Via San Matteo). Właściciel sklepu, starszy, bardzo postawny i elegancki mężczyzna nie chce gadać po angielsku.
Nie umie, czy nie chce...? Mam wrażenie, że jest znudzony. A może po prostu już zmęczony? W każdym razie na jego pomoc nie mam co liczyć. Trudno. Zdaję się więc na intuicyjne „chybił – trafił” i wybieram Chianti Colli Senesi. W końcu Chianti to Chianti. Klasyka. A opis DOCG znalazł się na etykiecie chyba nie od parady? Zakładam, że „controllata e garantita„ gwarantuje wszystko co trzeba. Smak też. :)
Nie targam ze sobą przewodnika. Najlepszym przewodnikiem jest Rafał. Wystarczy krótka chwila, a topografię miejsca ma w głowie i choćby zrzucić go w losowo w wybranym punkcie – doskonale wie gdzie iść, by dojść. :) No to idziemy.
Piazza del Duomo. Siedzimy na pnących się schodach przed Kolegiatą. Mam wrażenie, że dokładnie to samo robi każdy turysta, który tu zawitał. Te schody wprost zapraszają do odpoczynku. Z wszystkich czterech stron placu wyrasta jakaś wieża.
Z jednych schodów – przenosimy się na kolejne, zaraz po sąsiedzku, przy Piazza della Cisterna. To drugi obowiązkowy punkt programu – przykucnąć przy kamiennej studni. Podsiadamy więc często i gęsto. Poza tym to miejsce potrzebne jest jeszcze do czegoś...
Być bowiem w San Gimignano i nie spróbować lodów z lodziarni, nagrodzonej tytułem „Gelato World Champion 2006-07/2008-09” to zbrodnia popełniona na osobie własnej i bliskich. Lodziarnia umiejscowiona jest właśnie przy Piazza della Cisterna i trudno ją przeoczyć.
Siedzimy przy studni i rozpływamy się z zachwytu . Zresztą lody rozpływają się dokładnie tak jak my, choć z przyczyny zgoła odmiennej.
Lody są doskonałe i bez trudu wyczuwa się w nich prawdziwe owoce, prawdziwą czekoladę, prawdziwe orzechy, prawdziwe likiery, etc. Nie są tłuste, ani ciężkie. Ajjj... skończyło się dokładką. :) Smaki przeróżne, do koloru, do wyboru. Ja zaserwowałam sobie: maracuję, caffe, limoncello, vin santo i orzeszki piniowe. Dzieci postawiły na owoce, raczej tradycyjne, typu truskawka i brzoskwinie, a Rafał na smaki skierowane w czekoladę i orzechy.
Ojjj, te lody znów będę długo pamiętać... A jak już zapomnę ich smak, to będzie sygnał, że czas na nową toskańską wyprawę. :)
Jeszcze trochę wałęsania się po uliczkach, najpierw tymi głównymi, potem wąziutkimi, bocznymi. I punkt widokowy, z którego rozpościera się piękna panorama na przyległe winnice. I umęczeni po pachy (chodzeniem, siedzeniem, jedzeniem, gorącem, a generalnie wakacyjnym nic nie robieniem) – opuszczamy mury miasta.
Do domu szczęśliwie wracamy już mniej krętą trasą...
cdn.
Zazdroszcze! Zazdroszcze! Zazdroszcze! Marze o Toskanii! Dzięki Tobie choć wirtualnie mogę się tam przenieść!
OdpowiedzUsuńPiękne zdjęcia!
Pozdrawiam!!
Kolejna przepiękna relacja z cudownymi zdjęciami.:)
OdpowiedzUsuńMałgosiu,opisujesz wspaniale:)
A dzieci sie zawsze dogadają, to fakt. Sprawdzone to mam :)
Pozdrowienia:)
rewelacyjna relacja :) smacznie, pięknie i po swojemu :) cudnie się czyta :) a to drewno z "okazyjnej" deseczki to raczej z drzew oliwnych, nie spotkałam się z tym, żeby z pinii robili.
OdpowiedzUsuńNiesamowicie urokliwe uliczki:)
OdpowiedzUsuńcudowna podróż..znowu odbyłam ją dzięki Tobie..cudowne klimaty...no i to pole słoneczników...że nie wspomnę o 'mini' kuchni :) Serdeczności..A.
OdpowiedzUsuńCofnij czas i zabierz mnie ze sobą! Nie mogę patrzeć na te zdjęcia! I ja zazdroszczę! :)
OdpowiedzUsuńMałgosiu ocham się a aham!
OdpowiedzUsuńWspaniałe miałaś wakacje, które teraz się także mnie udzieliły.
Czekam na więcej! :))
Pozdrawiam serdecznie!
Gosia masz niesamowity dar opisywania i przekazywania rzeczy ciekawych. Powiedz jak dzieciaki zachowywały się podczas podróży do i z wakacji. Na czeka jeszcze droga na nasze wakacje, co prawda w innym kierunku, ale sporo kilometrów do przejechania.
OdpowiedzUsuńJak juz wiesz Moja Droga - przez Ciebie o niczym innym juz teraz nie mysle! I San G. to pierwsze miejsce, ktore od lat jest zaznaczone na mapie... Byle do wrzesnia! ;)
OdpowiedzUsuńPS. Teraz juz wiem, ze i ja do lodziarni koniecznie musze wstapic :))
PPS. Oczywiscie - przecuuudne fotki!
Zazdraszczam widoków i jednocześnie nominuję do One Lovely Blog Award :)
OdpowiedzUsuńGoś byłam w tej mieścinie gdzieś w latach 90. Aż mi się miło zrobiło jak pooglądałam Twoje zdjęcia. Szkoda, że nie miałam wtedy informacji o tych lodach :) Z tamtego pobytu pamiętam takie zdania: Gelati per tutti. oraz Uno gelato per favor :) Nie wiem czy tak to się pisze, ale pewnie bym się dogadała ;)
OdpowiedzUsuńSan Gimigiano... Trochę jakbym oglądała moje kadry (niepublikowane:), tylko moje mniej perfekcyjne. slicznie, Małgos...
OdpowiedzUsuńPS ech... ale dałam ciała, co?
;)
OdpowiedzUsuńno i znów podziwiam, i z nów wzdycham z oczami jak złotówki.
Pozdrówka!
genialne zdjęcia, cudny klimat, aż mi ślinka cieknie na taką wyprawę!!!
OdpowiedzUsuńTak sobie siedzę i czytam, sobie i mojemu mężowi, stwierdziliśmy, że Twoje opisy czyta się jak dobrą książkę. Zdjęcia kojarzą mi się z filmem "Pod słońcem Toskanii", super
OdpowiedzUsuńWyróżniłam Twojego bloga DO One Lovely Blog Award, szczegóły- http://smakialzacji.blogspot.com/2011/07/one-lovely-blog-award.html
OdpowiedzUsuńMalgosiu odwiedzalysmy te same miejsca w Toskanii :-)
OdpowiedzUsuńJa rowniez wyroznilam Twoj blog, po szczegoly zapraszam http://przysmakikarolki.blogspot.com/2011/07/wyroznienie.html
milego wieczoru
Małgosiu ja w tym roku jadłam malinowe z rozmarynem i sorbet z szampana i gruszki Pycha! To prawda lody mają tam chyba najlepsze na swiecie W ogóle uwielbiam San Gimignano!
OdpowiedzUsuńach, włoskie wakacje ;)) Cudny urlop musiał być ;))
OdpowiedzUsuńkolejny ciekawy i smaczny, pachnacy post ... a ja biegne dalej...
OdpowiedzUsuńPozwolilam sobie dodac linka u siebie - http://www.beawkuchni.com/2011/10/toskanskie-wspomnienia-cz2-2.html
OdpowiedzUsuń:)