piątek, 29 lipca 2011

Toskania - notki wakacyjne. cz.3

targ w Colle di val D'Elsa

Dzień 4


Zaraz po śniadaniu wyruszamy na targ. Akurat w piątki najbliższy wypada w Colle di val D'Elsa. Jestem pełna nadziei na smaczne zakupy ogólnospożywcze. Poza tym przecież ja wprost uwielbiam targi! Zwłaszcza jeśli dużo na nich zielska wszelakiego. :)
Kramy tutejszego mercato rozkładają się wprost na ulicach i placach. To dzisiejsze zajęło główne piazza i przyległości. Nie trudno więc trafić. Gorzej z miejscem do parkowania. Teraz rozumiem, dlaczego Toskańczycy jeżdżą w przeważającej większości maleńkimi autami. My nie w każdą wolną lukę jesteśmy w stanie się zmieścić... A było się odchudzić przed wyjazdem! :D


Eee tam... Jestem rozczarowana... 90% opanowane zostało przez ciuchy, torebki, buty, etc... Część spożywcza jest naprawdę minimalna: zaledwie kilka stoisk. Wystarczyłoby palców u jednej ręki, żeby policzyć. Z tęsknotą wspominam tamte sprzed pięciu laty... I te z Rzymu, sprzed kilku miesięcy... Ech...
Nic to! Kupujemy trochę owoców, świeżutkie kwiaty cukinii, czarne oliwki (sprzedawca chętnie częstuje; rany jakie one pyszne! w żadnej tam dziwacznej zalewie, jak w naszych rodzimych sklepach), sery: mocno dojrzałe pecorino (kosztuję też fresco, ale zupełnie mi nie smakuje, za bardzo czuć mlekiem), oraz wędzoną scamorzę, zanurzoną w oliwie, oraz pyszność nad pysznościami: kilka plastrów porchetty (czyli pieczonego w całości prosięcia, które trochę straszyło nas swoją głową).
Zakupy uznaję za średnio udane. Trzeba będzie wyczaić miejsce kolejnego mercato.



Nie mam zielonego pojęcia jak tutejsze kobiety dowożą do domów - kwiaty cukinii w stanie nienaruszonym? Moje po godzinie od zakupu, wyglądają dość smętnie. Zupełnie nie przypominają tych ślicznotek ze straganu. A może Włoszki wcale nie mają takich dylematów?
Decyduję się na przyrządzenie najprostszej przekąski. Rach – ciach! plus kilka plamek na bluzce od pryskającego bezlitośnie tłuszczu i chrupiemy kwiaty smażone w głębokim tłuszczu. Dooobre. Chociaż stanie przy rozgrzanym garze oleju w tym upale, to mimo wszystko dość szalony pomysł.


Sjesta? Sjesta! Jeśli wejdziesz w gniazdo wron musisz krakać tak jak one. W końcu, odpoczynek w porze największego upału – gdy się nad tym zastanowić, naprawdę ma sens i uzasadnienie. Rafał i dzieci ani myślą się temu przeciwstawiać. Ze mną trochę gorzej. Niespokojność duszy. :)



Wyruszamy na łowy największych skarbów Toskanii. Nie mamy daleko, raptem drzwi obok. Tak się bowiem składa, że gospodarze „naszego” Casale dello Sparviero (w moim wolnym tłumaczeniu „Dom z jastrzębiem”) nie tylko uprawiają winorośle i gaje oliwne, ale też zajmują się produkcją i sprzedażą swoich wyrobów..
Drzwi do Uffici otwarte na oścież. Nie trzeba się jakoś specjalnie umawiać. Można wpaść niemal w dowolnym czasie. No może poza sjestą.

prezentacja wina w Casale dello Sparviero

Uczestniczymy w krótkiej prezentacji wyrobów, prowadzonej przez przystojnego Filippo (ach ci Włosi!). Jakie to proste, parę uśmiechów, trochę drobniutkich łyczków i już kilka butelek wina jest nasza... Decydujemy się i na delikatne różowe, i te wytrawne, czerwone – w tym takie, które opatrzone są znakiem czarnego koguta.
Jeszcze tylko łyk oliwy (zielonkawa i pikantna w smaku) i kolejny zakup dokonany. Okazuje się, że swoją ostrość oliwa zawdzięcza liściom papryczek pepperoncino, które włączane są w procesie wyciskania oliwy z oliwek.

prezentacja wina w Casale dello Sparviero

Z zapłaconym rachunkiem wędrujemy do cantina, gdzie uśmiechnięta od ucha do ucha Włoszka pakuje w karton nasze zakupy. A od siebie dorzuca jeszcze w prezencie spory słoik miodu, oczywiście z etykietą jastrzębia.
Proponuje nam oprowadzenie po wytwórni. Fajnie! :) Co prawda małą komplikacją jest fakt, że w cantina nikt nie mówi po angielsku, więc raczej musimy się domyślać co jest co i jak działa. :D

Castellina in Chianti

Castellina in Chianti. Na dzień dobry rzucamy się na lody. Gelateria znajduje się na obrzeżu miasteczka i oferuje absolutny raj w gębie.
Ledwo zagłębiamy się w pierwszą uliczkę prowadzącą w kierunku starej części i nagle spływa na mnie olśnienie... Przecież my tu już dawniej byliśmy!

Castellina in Chianti

Spacerując, co chwilę odkrywam zapomniane szczegóły: tędy szliśmy! O! Ten sklep nic się nie zmienił! Kościół! Pamiętasz Rafał? Wtedy też fotografowałam tę wieżę i ciebie na schodach!
I ten przedziwny kamienny tunel, przekryty kolebkowym sklepieniem... Mam wrażenie, że prowadzi przez całą długość miasteczka. On też się nie zmienił. Chociaż...chyba zyskał nowe oświetlenie...?

Mieszkańcy wysypują się przed domy i przysiadają na ławeczkach. Zasadniczo normalny widok. Okupuję schody kościółka i obserwuję jedną z takich scen: dwie starsze panie prowadzą żywą konwersację, a towarzyszący im mężczyzna regularnie przysypia. Przy czym siedzi prosto i ani przez chwilę nie zdradza swojej małej tajemnicy. :)

zwykły dzień w Castellina in Chianti

Opuszczamy maleńką Castellinę, a w drodze powrotnej zatrzymujemy się na kolację w tym przedziwnym miejscu, do którego trafiliśmy pierwszego dnia (Abbadia a Isola). Lokujemy się w jednym z dwóch sąsiadujących ze sobą lokali. Kryteria wyboru są proste: dzieci koniecznie chcą pizzę. Jeden ją oferuje, drugi nie. Karta dań jest bardziej niż skromna i czuję, że dzisiaj nie pojem. Ostatecznie decyduję się na ribollitę di toscana (gęstą zupę warzywną, z fasolą i pieczywem na dnie; do zupy podano osobno krążki surowej cebuli i tarty parmezan – z cebuli raczej nie skorzystam), a dla wszystkich po pizzy. Każdy inną, więc tak sobie próbujemy i porównujemy. Szczerze mówiąc, szału nie ma i o powrocie do tego miejsca nawet nie myślę.

ribbolita di toscana

Kolacja zakończona. Nikt z obsługi się nami nie interesuje. Ruszamy więc na poszukiwania personelu celem uiszczenia rachunku. Nie do wiary! Żywego ducha w całym lokalu! Ani za barem, ani przed barem, ani nigdzie, przed lokalem też pusto... O rany, wszyscy się ulotnili! :D Czy to znak dla nas, że my też powinniśmy? :D Wracamy do stolika. Czekamy, czekamy, czekamy...czekamy... O matko i córko! cóż to za miejsce? :D
W końcu pojawia się... boski Adonis... Adonis może i jest piękny, i ma milion czarnych loków na głowie, ale ani pół słowa po angielsku nie czai... :D Nawet na migi nie chwyta, że finito, że bill, że buonanotto... Adonis nie zważając na naszą obecność, ochoczo porządkuje nam stół, przerzucając resztki jedzenia z talerza na talerz i gubiąc sztućce po posadzce.
Nie wytrzymam! Gdzie jest ten pierwszy (mniej boski), co w ludzkim języku gadał?!
Czeski film, słowo daję! Kropkę nad „i” stawia Maja, prezentując, że surową cebulę, posypywaną tartym parmezanem można jeść jak jabłko. Czy to moje dziecko???
Koniec końców stary kelner się odnajduje, rachunek zostaje uregulowany, a my czym prędzej uciekamy z tego miejsca. :D
Uwaga! Nie polecam! :D


Dzień 5

Dzisiaj żegnamy się z Casale dello Sparviero. Nie musimy się spieszyć, bo primo: nie mamy określonego czasu wymeldowania, a secundo: w nowym miejscu oczekują nas nie wcześniej niż o 14. Tak więc wykorzystuję jeszcze ostatnie chwile na złapanie kilku kadrów okolicy (pomijam fakt, że wszystkie możliwe popełniłam już wcześniej). Maja mi towarzyszy, więc skrzętnie wykorzystuję sytuację, by skraść jej obiektywem kilka uśmiechów (ostatnio to coraz trudniejsze). Tutejszy kot chyba właśnie zażywa sjesty, bo ani myśli współpracować w kwestii: fotograf – model. Phi! Ale na drapanko chętnie przybiegał! A teraz taka zapłata. Koci niewdzięcznik.

popularny widok terenów Crete Senesi

Bagaże czekają. Pakujemy się do auta i... żegnaj Chianti! Udajemy się na południe Toskanii. W bezpośredniej okolicy Montepulciano czeka nas druga część naszego urlopu.
Podróż trwa 1,5 godziny. Widoki po prawej i lewej zmieniają swój charakter. Im dalej od Chianti – stają się coraz mniej zielone, coraz mniej winne. W zamian całe połacie pól przybierają barwy żółci, ochry, beży. To pola zbóż ścielą się po wzgórzach i pagórkach toskańskich. Albo to co po zbożach zostało, bo w wielu miejscach już po żniwach.
Docieramy do Montepulciano, a w chwilę potem meldujemy się w Agriturismo „Il Casalone”. Ależ tu inaczej!
Tam w Chianti - bardziej ascetycznie, bardziej toskańsko „pocztówkowo”, a tutaj raczej sielsko, wiejsko i swobodnie.
Robimy krótki obchód po posiadłości. Dom gościnny typu bungalow, „toskanizujący”, mnóstwo lawendy wokół, altanki, kamienny grill, i wytęskniony przez dzieci basen. Jest też ogród warzywny i sporo drzew owocowych, dostępne dla wszystkich gości. I drzewa piniowe.
Dzieci oczywiście cały czas marudzą, że chcą do wody. Nie ma rady, żywioł wzywa! Idziemy się chlupać. I nie wychodzimy z wody aż do kolacji. W końcu było to do przewidzenia, prawda? :D

poniedziałek, 25 lipca 2011

Toskania - notki wakacyjne. cz.2


Dzień 3

W końcu się wyspałam. Nawet ptasi koncert wdzierający się przez otwarte okna – nie wygrał z moim zmęczeniem.
Plan na dzisiaj: San Gimignano. Sentymentalna wizyta, bo miejsce piękne, warte powrotu po latach. Ale to dopiero po południu, po sjeście. Założyliśmy z Rafałem dwie rzeczy: primo: realizujemy turystyczne wyjścia popołudniami; tak będzie najrozsądniej ze względu na dzieci i zważywszy na obecne tutaj warunki pogodowe. Może i mniej zobaczymy, ale... secundo: nie jesteśmy przecież rodziną Griswaldów. :D W sumie jest jeszcze po trzecie: sporą część Toskanii zwiedziliśmy poprzednio, więc tym razem na luzie. Więcej odpoczynku, więcej laby i więcej czasu na delektowanie się małymi przyjemnościami.
Teraz lecę z kawą pod drzewo pooddychać gorącym powietrzem.

Uhuhu! Przed domem właśnie zakwita przyjaźń polsko – włoska, w rozmiarze XXS. :) Ha! Ha! Oczywiście przy garach. No bo jakżeby inaczej! :)
Maja z włoską rówieśniczką, uroczą Franceską gotują. Mieszają w garach aż miło!
Początki znajomości nie były łatwe. No bo jak tu dojść do porozumienia, gdy druga strona w przedziwnym języku gada? :D W pierwszym rzucie pomoc matczyna okazała się niezbędna. Ale już wkrótce nawet angielski matek nie był potrzebny. Okazuje się, że w kuchni z różowymi garnuszkami nie ma barier. Dziewczyny mieszają w garnkach i „konwersują” jak stare. Praca w kuchni wre, a na kamiennej ławce lądują: błotniste tiramisu, gnocchi z kamyków i spaghetti z piasku.
Wygląda na to, że kulinarny język jednak jest uniwersalny... :)


Czas na nas. Wyruszamy do San Gimignano. Rafał raczył był nie do końca dogadać się ze swoim GPS-em i zamiast wybrać całkiem prostą drogę do wcale nie tak odległego miasteczka (jakieś 15 min. jazdy autem) – wybiera trasę, jak się przekonujemy w trakcie: mocno krajobrazową, mocno krętą, mocno to pod górkę, to z górki i ze trzy razy dłuższą. Nie powiem, widoki fantastyczne, ale te serpentyny, których końca nie widać – przysparzają mnie o zawroty głowy. Dobrze, że dzieciom zaaplikowałam przed wycieczką Lokomotiv, inaczej czarna rozpacz byłaby murowana. A Rafał... zadowolony, „uchachany” i wprost w swoim żywiole, wchodząc w kolejny zakręt , jakby w rajdzie brał udział... Pooomoooocy!


Gdzieś w połowie trasy, pomiędzy Colle di Val d'Elsa, a San Gimignano otwiera się przed nami słoneczny krajobraz. Słoneczniki! Całe przeolbrzymie połacie słoneczników! Jak na toskańskich pocztówkach i obrazach. Z daleka można by sądzić, że ktoś porozścielał żółte dywany. Coś fantastycznego! Żałuję tylko, że w miejscach, gdzie moim zdaniem rozpościerają się najpiękniejsze widoki – nie bardzo można się zatrzymać. Zbyt wąskie drogi i brak wystarczająco szerokich poboczy. :( Muszę zadowolić się mniej wytrawnymi kadrami.


San Gimignano wita nas upałem (też mi nowina!), choć mam wrażenie, że wśród tych wąskich, średniowiecznych uliczek, przy których budynki rzucają sporo cienia – jest ciut przyjemniej i chłodniej.
13 kamiennych wież majestatycznie góruje ponad miastem. Skoro i dzisiaj sprawiają wrażenie, to wyobrażam sobie jaki wydźwięk musiały mieć dawniej.
Przemykamy uliczkami. Turystów, takich jak my – oczywiście zatrzęsienie. Sklepików ulokowanych w parterach budynków równie dużo. Asortyment głównie „turystyczny”, ale jak najbardziej nadający koloryt temu miejscu. Znów króluje lokalna „Cepelia” i gadżety wszelakie.


Sporo sklepików z wyrobami z drewna. W tym utensylia kuchenne. Owszem, piękne, bo drewno (jeśli się nie mylę - piniowe) zapewne przedniej jakości i ze wspaniałymi słojami. No ale te ceny... Dla przykładu, drewniana deska o mocno nieregularnym kształcie (może być do krojenia, jak kto lubi to czemu nie; ja bym polubiła :D), wielkości ok. 60x30cm w cenie 210 Euro! O żesz qrcze blade! to ja już wolę w inny sposób spożytkować te pieniądze. Na ten przykład kupujemy wino. O wieeele, wieeeele tańsze, niż wspomniana deska.
Swoją drogą, to ciekawe, że choćby nie wiem co - na półkach zawsze w pierwszej kolejności wypatruję gadżety do kuchni. :D Jakoś te wszystkie inne zupełnie nie pchają mi się do oczu. :D


W kwestii win też można dostać zawrotu głowy. Enotec oferujących wina - od groma i ciut ciut. Od samego oglądania można się upić. Zakup winnego trunku to już prawdziwa loteria, zwłaszcza gdy w temacie winnym człowiek ma wiedzę co najwyżej mocno podstawową.
Wstępuję do Enoteki ulokowanej bezpośrednio przy bramie północnej (przy Via San Matteo). Właściciel sklepu, starszy, bardzo postawny i elegancki mężczyzna nie chce gadać po angielsku.
Nie umie, czy nie chce...? Mam wrażenie, że jest znudzony. A może po prostu już zmęczony? W każdym razie na jego pomoc nie mam co liczyć. Trudno. Zdaję się więc na intuicyjne „chybił – trafił” i wybieram Chianti Colli Senesi. W końcu Chianti to Chianti. Klasyka. A opis DOCG znalazł się na etykiecie chyba nie od parady? Zakładam, że „controllata e garantita„ gwarantuje wszystko co trzeba. Smak też. :)

kamienne wieże przy Piazza del Duomo w San Gimignano

Nie targam ze sobą przewodnika. Najlepszym przewodnikiem jest Rafał. Wystarczy krótka chwila, a topografię miejsca ma w głowie i choćby zrzucić go w losowo w wybranym punkcie – doskonale wie gdzie iść, by dojść. :) No to idziemy.
Piazza del Duomo. Siedzimy na pnących się schodach przed Kolegiatą. Mam wrażenie, że dokładnie to samo robi każdy turysta, który tu zawitał. Te schody wprost zapraszają do odpoczynku. Z wszystkich czterech stron placu wyrasta jakaś wieża.

Piazza della Cisterna w San Gimignano

Z jednych schodów – przenosimy się na kolejne, zaraz po sąsiedzku, przy Piazza della Cisterna. To drugi obowiązkowy punkt programu – przykucnąć przy kamiennej studni. Podsiadamy więc często i gęsto. Poza tym to miejsce potrzebne jest jeszcze do czegoś...

słynna lodziarnia przy Piazza della Cisterna w San Gimignano

Być bowiem w San Gimignano i nie spróbować lodów z lodziarni, nagrodzonej tytułem „Gelato World Champion 2006-07/2008-09” to zbrodnia popełniona na osobie własnej i bliskich. Lodziarnia umiejscowiona jest właśnie przy Piazza della Cisterna i trudno ją przeoczyć.
Siedzimy przy studni i rozpływamy się z zachwytu . Zresztą lody rozpływają się dokładnie tak jak my, choć z przyczyny zgoła odmiennej.
Lody są doskonałe i bez trudu wyczuwa się w nich prawdziwe owoce, prawdziwą czekoladę, prawdziwe orzechy, prawdziwe likiery, etc. Nie są tłuste, ani ciężkie. Ajjj... skończyło się dokładką. :) Smaki przeróżne, do koloru, do wyboru. Ja zaserwowałam sobie: maracuję, caffe, limoncello, vin santo i orzeszki piniowe. Dzieci postawiły na owoce, raczej tradycyjne, typu truskawka i brzoskwinie, a Rafał na smaki skierowane w czekoladę i orzechy.
Ojjj, te lody znów będę długo pamiętać... A jak już zapomnę ich smak, to będzie sygnał, że czas na nową toskańską wyprawę. :)

uliczki San Gimignano

Jeszcze trochę wałęsania się po uliczkach, najpierw tymi głównymi, potem wąziutkimi, bocznymi. I punkt widokowy, z którego rozpościera się piękna panorama na przyległe winnice. I umęczeni po pachy (chodzeniem, siedzeniem, jedzeniem, gorącem, a generalnie wakacyjnym nic nie robieniem) – opuszczamy mury miasta.
Do domu szczęśliwie wracamy już mniej krętą trasą...

uliczki San Gimignano


cdn.

sobota, 23 lipca 2011

Toskania - notki wakacyjne. cz.1

Casale dello Sparviero, okolice Castellina in Chianti

Dzień pierwszy


800 m szutrową, kamienistą drogą, od początku do końca objęte szpalerem cyprysów. Wciąż pod górę. Mniej więcej w połowie drogi rytm zaburzony wysokim, rozłożystym drzewem piniowym. Po prawej i lewej stronie dojazdu - winnice, wydawałoby się, że aż po horyzont. A na samej górze prawdziwy, najprawdziwszy, „z krwi i kości” toskański dom. Takim widokiem wita nas Casale dello Sparviero. Tutaj, w tym gospodarstwie spędzimy najbliższe dni, zanim wyruszymy dalej. Miód rozlewa się na moją duszę. Wiedziałam! Wiedziałam, że żadne zdjęcia wcześniej oglądane w internecie - nie oddają prawdziwego uroku. To co natura tutaj rozgrywa – to czysta bajka.

Co tam bagaże, czekające na rozpakowanie! Kolacja też poczeka! Nic, ale to absolutnie nic nie jest w stanie powstrzymać mnie od „achów i ochów”, które koniecznie muszę właśnie w tej chwili uwiecznić. Złote promienie słońca ścielą się na przyległych polach, ślizgają po murach przepięknego, kamiennego budynku naszych gospodarzy. Chciałoby się powiedzieć: cud – miód i orzeszki piniowe. :) Nawet tutejszy kot nie omieszkał wystawić leniwie pyszczka do ostatnich promieni, przy tym modelowo pozując do zdjęć. Tak więc pierwsze migawki poczynione. Na start, na dzień dobry, choć właściwsza byłaby forma „na dobranoc”, bo przecież słońce już coraz mocniej chyli się ku zachodowi...
A wkrótce potem zapada ciemność. Jakoś tak szybko, niespodziewanie spadła gęsta ciemność nad winnice Chianti. Chciałoby się powiedzieć, że wraz z nią nastała cisza, jak makiem zasiał... Ale gdzież tam! Toż tu za oknem prawdziwa orkiestra gra! Cykanie świerszczy jest tak potężne..., nic tylko wsłuchiwać się w koncert na wiele głosów (a może instrumentów?).
Tak czy siak o sen w takich okolicznościach przyrody – trudno... A i żal uronić choćby jednej chwili...


Dzień drugi

Świt. Koncert za oknem trwa. Tylko orkiestra się zmieniła. Wczorajsze świerszcze zostały zastąpione ptactwem wszelakim. Planowałam się porządnie wyspać, ale nic z tego. Świergolenie ptaków jest tak głośne, że niemal skoro świt otworzyłam oczy. Nie..., nie jestem zła. Chyba nawet wdzięczna, bo za oknem rozpościera się ten sam cudny widok co wczoraj, tyle, że w zupełnie innej oprawie świetlnej. Chmury spowiły toskańskie niebo, ale już zaawansowane w swej wędrówce po nieboskłonie słońce, dzielnie próbuje wyzierać przez pierzaste luki. Lekka mgła spływa na okoliczne pola i winnice. Cyprysy (ciągle w szpalerach, nic się nie zmieniło, a zatem nie śniłam wczoraj) dumnie pną się w górę. Co za dostojny widok! Najprościej mówiąc: dech zapiera.
Zza opadających mgieł, na mocno odległym wzgórzu „rośnie” mi w oczach jakieś miasteczko? Ciekawe, wczoraj go nie dostrzegłam. Chyba za bardzo byłam zaaferowana „wszystkim na raz”. Co to za miejsce...? Przydałoby się jakieś śledztwo małe... Ale to potem, potem...
Tymczasem siedzę przy otwartym na oścież oknie kuchennym, lekki poranny chłód owiewa moją twarz i ramiona, i oddaję się regularnym zachwytom.
I wciąż nie mogę w to uwierzyć: ZNÓW TU przybyłam! Po 5 latach niemal zapomniałam jakich doznań dla oczu i ducha przynosi toskańska, sielska wieś. A przecież to dopiero początek naszej podróży. Wszystko co najpiękniejsze chyba dopiero przed nami?
(PS. Tak naprawdę, Toskanii nigdy się nie zapomina. Właśnie tęsknota za jej pięknem - przygnała nas tu z powrotem.)
Słowo „Toskania” powtarzam uparcie, często i gęsto. Ale jak nie powtarzać, gdy brzmi najpiękniej na świecie? Toskania, Toskania, Toskania...! :) Toskania! :) Toskania! :)

tereny Chianti Classico - widok o świcie

Do południa raczej lenistwo. Rafał zmęczony dwudniową podróżą za kierownicą auta – odmawia dzisiaj wszelkim bardziej oddalonym wycieczkom. Trudno się dziwić, ale mnie oczywiście roznosi, więc chociaż z aparatem po terenie gospodarstwa sobie biegam. Skwar z nieba się leje. Sjesta. Nikt i nic nie wyściubia z domów nosa. Nikt, oprócz mnie, rzecz jasna. Kot też schował się za grubymi murami domu. Pewnie nasi Gospodarze mają mnie za szaleńca. :D

Winnice na terenie Chianti Classico

Przed domem ściele się przyzwoity trawnik, na nim stoliki i krzesła dla gości. I jedno, jedyne drzewo, rozłożyste, dające przyjemny cień. To idealne miejsce na kawę.
Już myślałam, że skazana będę (przynajmniej tu - „miejscowo”) li tylko na kawę rozpuszczalną. A tymczasem niespodzianka. W kuchennych szafkach naszego apartamentu znalazłam najprawdziwszą kawiarkę. Przyznaję, że to będzie mój debiut w takim parzeniu kawy, bo w domu rolę tę załatwia ukochany ekspres ciśnieniowy.
Zatem wśród dzisiejszych zakupów żywieniowych w pobliskim sklepie (tutaj „pobliski” oznacza kilka kilometrów) – do koszyka wpadła Lavazza. Idę parzyć. Mam nadzieję, że nic mi w rękach nie wybuchnie. :D


Nie wybuchło. :) Donoszę, kawa jest znakomita. Nie wiem, czy jej „znakomitość” wynika z tego, że naprawdę jest wyśmienita, czy dlatego, że kosztowana na tzw. „łonie” (a jak wiadomo, na „łonie” wszystko smakuje lepiej :D), czy może po prostu, jestem tak zafascynowana miejscem, że nie potrafię obiektywnie spojrzeć na cokolwiek. ;-)
Chyba chcę mieć kawiarkę...


Ciągle gorąco. Choć mam wrażenie, że teraz tylko żar leje się z nieba. Wcześniej był żar z ukropem razem wzięte. Jedziemy rozejrzeć się po najbliższej okolicy.
W pierwszym rzucie zatrzymujemy się w Abbadia a Isola. Przedziwne miejsce. Pięć domów na krzyż (dosłownie), stacja benzynowa jak z innej epoki, miejscowa speluna (doprawdy, trudno nazwać to inaczej :D) z mocno podchmielonym sprzedawcą, nieczynny kościółek i dwie restauracje (dwie w tak maleńkim miejscu?! u nas padłyby już obie...)
Z murów budynków mieszkalnych wyrastają przeróżne dziwaczne konstrukcje, chyba samoróbki. Wypisz – wymaluj – jak huby na drzewach.
W patio zwyczajny, włoski widok: seniorzy siedzą na ławeczkach i konwersują. Od razu wiadomo, że sjesta zakończona.

Abbadia a Isola w pobliżu Monterrigioni

Jedziemy dalej. Przed nami Monteriggioni. Na wzgórzu wyrasta twierdza z murami obronnymi i (jak podaje przewodnik) z 14 wieżami. Na dole – parking. Schodami okolonymi z obu stron krzakami lawendy – wspinamy się do góry. Na szczęście nie wysoko. Chłopcy odpłatnie okupują mury obronne, a my kobiety i dziewczynki z dołu podziwiamy średniowieczną twierdzę. Założenie nie jest duże, zasadniczo nawet w kilka-, kilkanaście minut można je obejść wzdłuż i wszerz.

Osada i twierdza średniowieczna w Monteriggioni

Ale...oj! Ile tu pięknych zakamarków! W maleńkich domkach ( kamiennych, a jakże) ulokowały się trattorie i sklepiki z pamiątkami. Głównie odpowiednik naszej rodzimej „Cepelii”.

Monteriggioni

Godziny są lekko przedwieczorne, w związku z czym słońce cudnym złotem maluje mury. Ogrom detali przyciąga wzrok. Tu donice z kwiatami, tam przed wejściem lilipucie, kolorowe, drewniane krzesełka; tam butelka po winie w wiklinowym koszu wisząca na ścianie. Przed sklepem ze skórzanym obuwiem ekspozycja drewnianych chodaków, które nie wiedzieć czemu kojarzą mi się z Pinokiem... (sic! To sklep typowo turystyczny, z cenami jeszcze bardziej turystycznymi... Głowę dam, że żaden tubylec się tu nie zaopatruje).

Monteriggioni

Osada może i mikra, ale jak na średniowieczne założenie przystało – kościółek z wieżą być musi. Wewnątrz jego murów niewiele zobaczę, bowiem nie do końca stosownie raczyłam się ubrać (ale jak się ubrać stosowniej, jak temperatury nieprzyzwoite?). Więc tylko głowę wściubiam na króciutką chwilę, a kadłubek pozostawiam w kruchcie. :) Niby zakazu „pisemnego” nie ma, ale... no, szacunek się należy. Tak mam i już.
Zbieramy się do powrotu. Właściciele sklepików też się zbierają. Jeden po drugim zamyka drzwi. Dobranoc Monteriggioni.


Ostatniej nocy nic mi się nie przyśniło. Mam nadzieję, że dzisiaj będą to winnice albo średniowieczne mury. Halo! Czy moje zamówienie zostało odebrane? :)


Ponieważ pytacie o książkę, o której dość tajemniczo niedawno wspominałam – donoszę, że jak nie trudno się domyśleć, była to lektura traktująca właśnie o życiu w Toskanii. Myślę, że wielu z Was zna tą książkę. Ja trafiłam na nią zupełnym przypadkiem i zaczytywałam się do upadłego. :)

Mowa o „Toskania dzień po dniu” (oraz „Mój pierwszy rok w Toskanii” jako pierwsza część z cyklu toskańskiego) autorstwa pani Małgorzaty Matyjaszczyk, Polki, która mieszka i pracuje na toskańskiej plebanii.Pani Małgosia prowadzi również bloga. To na podstawie zapisków z bloga - powstały drukiem książki - pamiętniki.

środa, 20 lipca 2011

Powroty są trudne...

...zwłaszcza, gdy zostawia się za sobą krajobrazy jak z bajki...
Przy takich właśnie zasypiałam i budziłam się w ostatnich dniach... Wystarczyło wyjrzeć przez okno.




sobota, 2 lipca 2011

Żegnając się z truskawkami, nie odrywając nosa od książki...


Jakoś mi tak dziwnie spoglądać w okno, za którym szare niebo i mokre ulice...
Kilka dni temu spędzaliśmy rodzinny dzień nad jednym z kaszubskich jezior. Woda, słońce, wiatr, grill, radośnie biegające dzieci i łaciate krowy za sąsiadki. Może nie było idealnie, ale wystarczająco dobrze, by nie chcieć spędzać wolnego czasu w domu. A zaraz potem szast – prast i pooooszłooo!


W taki dzień jak dzisiaj miasto powinno tętnić życiem, a tłumy turystów przelewać się uliczkami Głównego i Starego Miasta, które już zdecydowanie jest gotowe na ich przyjęcie. Ogródek przy ogródku. Parasole i kwiaty. Mnóstwo kwiatów. Tylko słońca brak. No i w sumie turystów też jakoś mało. Nie żebym narzekała. Mnie w końcu wygodniej poruszać się po mieście, gdy nie przeciskam się na każdym kroku przez tłumy, no ale ich brak jakoś dziwnie nie chce się kojarzyć z wakacjami. A przecież są!


Dobrze chociaż, że mam piękną, mocno wciągającą lekturę. Bardzo gorącą, bardzo wakacyjną, chociaż wcale nie traktuje li tylko o wakacjach. Jest o życiu w pięknym miejscu. Przedziwnym zbiegiem okoliczności rozpoczęłam czytanie od drugiej części. Wiem, że powinnam przerwać i poszukać w bibliotece lub w księgarni tom pierwszy. Ale nie potrafię się oderwać. Szczęśliwie nie idzie tu o określoną fabułę, intrygi, kolejność wydarzeń i wątków. Niech więc już będzie bez chronologii, byle tylko chłonąć dalej...
Proszę nie pytać co czytam, nie odpowiem dopóki nie skończę. :D


A kulinarnie przeżywam fakt, że truskawek już coraz mniej na straganach. I już nie tak piękne, i nie tak czerwone jak jeszcze tydzień temu. Przedwczoraj kupiłam dużą porcję. Nie wiem, czy nie był to ostatni kilogram tego lata. W sporej części wylądowały w jogurtowym placku (takim jak ten niedawno prezentowany - klik) . Placek pojechał wraz ze mną do pracy. Do domu wróciłam z pustym pudełkiem. :)
A zatem niech i tutaj zagoszczą truskawki. Zapewne po raz ostatni w tym sezonie. Zapraszam na placek z ich udziałem, ale nie ten, o którym wspomniałam powyżej. Na pożegnanie ciasto drożdżowe. Bardzo maślane i z cytrynową nutką. Bo takie lubię najbardziej. Naprawdę bardzo pyszne i mięciutkie. Jutro mam w planach upiec podobne, choć tym razem już nie z truskawkami. Na szczęście jest w czym wybierać, bo owocowy sezon przecież w pełni. :)



Placek drożdżowy z truskawkami (z dodatkiem kardamonu i skórki cytrynowej)

400g mąki (przesianej)
ok. 150g mleka
7g suchych drożdży
100g cukru
2 duże jaja
skórka otarta z 1 dużej cytryny
¼ łyżeczki kardamonu (zmielonego lub drobno utartego)
szczypta soli
200g masła w temperaturze pokojowej

ok. 500g truskawek
cukier puder do oprószenia ciasta

Suche drożdże rozprowadzić w kilku łyżeczkach lekko podgrzanego mleka z łyżeczką cukru i odrobiną mąki (składniki odejmować z ogólnej puli), wymieszać i pozostawić na kilkanaście minut do wyrośnięcia.

Jaja roztrzepać z cukrem i solą. Dodać pozostałą mąkę, drożdżowy rozczyn, kardamon i drobno utartą skórkę z cytryny. Połączyć wszystkie składniki. W trakcie zagniatania dodać masło. Zagniatać aż do uzyskania gładkiego ciasta. Ciasto powinno być miękkie i dość klejące.
Jeśli będzie się zbyt mocno kleiło do rąk, to najlepiej nie podsypywać go mąką, ale lekko nasmarować dłonie oliwą. (Ja wyrabiałam ciasto robotem).
Włożyć ciasto do miski, przykryć ściereczką i pozostawić do wyrośnięcia na ok. 1,5 godz.
Przygotować dużą, prostokątną foremkę (35x25cm). Wyłożyć papierem do pieczenia lub wysmarować masłem i oprószyć mąką.
Do formy wyłożyć ciasto, rozciągając palcami. Zostawić do ponownego wyrośnięcia na ok. 1 godz.
Na wierzchu ułożyć umyte i osuszone truskawki (kroiłam je na połówki).
Wstawić do nagrzanego do 180st. C piekarnika. Piec ok. 25-40min (u mnie grzałki: góra - dół).
Przed wyjęciem z piekarnika sprawdzić czy patyczek włożony w środek ciasta wychodzi suchy.
Ostudzone ciasto posypać cukrem pudrem.
Smacznego!