sobota, 31 października 2009

Dynie, potwory i ciasta dwa


Helloween to nie jest moje święto. Wychowana jak większość Polaków w tradycji Zaduszek – nie czuję i nie mam sentymentu do maszkar, czarownic, Frankensteina i innych potworów, wyłaniających się na światło dzienno - wieczorne 31 października... Jedynym wyjątkiem dla mnie, ale tylko wizualnym, bez niosących treści – są wydrążone dynie, z nadaną im twarzą i światełkiem w środku. :) Są po prostu zabawne. I ładnie się prezentują zwłaszcza wieczorem.
W tym roku, na ulicach mojego miasta sporo ich wystawiono. Nawet mnie to nieco zdziwiło, bo nie przypominam sobie by w zeszłych latach było ich aż tyle... Przed wejściami do restauracji, kawiarni, niektórymi sklepami – urządzono całkiem fajne helloween'owe ekspozycje.
Wczoraj późnym popołudniem, gdy już ciemne niebo zawisło nad ulicami, wybrałam się z moim synkiem na „dyniową sesję foto”. :) Nie mówiłam Wam o tym wcześniej, ale moje 7-letnie dziecię od niedawna fotografuje. :) Wcześniej tylko mi towarzyszył, gdy ja szłam z aparatem "w świat" (no, czasem pomagał nieść statyw :)), obecnie, gdy ma swój aparat – aktywnie uczestniczy w takich wyjściach i choć to jego pierwsze kroki, a efekty są... no wiadomo jakie :D – to widzę, jak wielką frajdę sprawia mu ta wspólna fotograficzna zabawa. :)
Tak więc było polowanie na dynie, a i strasznych przebierańców też przez przypadek udało nam się spotkać. Trochę zmarznięci, ale zadowoleni uciekaliśmy do domu. A tam ciepły kubek herbaty i ciepełko od grzejników. :)


A teraz do kulinarnego meritum... W ostatni już dzień Festiwalu Dyniowego zorganizowanego prze Beę – będzie o ciastach. Tak na marginesie, tydzień na dynię to zdecydowanie za mało. Ja ciągle mam pomysły na dyniowe dobroci, nie mówiąc już o propozycjach z innych blogów, które jakoś szczególniej wpadły mi w oko, i które zamierzam wypróbować. Jak się da, to jeszcze w tym sezonie, a czego nie zdążę – to za rok. :)
Dzisiaj dwa ciasta, na pozór bardzo podobne. Jednak tak naprawdę podobne mają tylko nazwy i dwa ważne składniki: dynię i daktyle. Cała reszta to już zupełnie inna bajka, która ni mniej ni więcej powoduje, że wyjęte z piekarnika ciasta są diametralnie różne. Zarówno w wyglądzie (barwie), a przede wszystkim w smaku.


Pierwsze z ciast piekłam już wielokrotnie. Po raz pierwszy rok temu, krótko po tym jak Ewena podzieliła się przepisem na swoim blogu. Ciacho mnie zwyczajnie zachwyciło: wilgotne, smaczne... paluszki lizać. :) W tym roku z przyjemnością powróciłam do przepisu, przy czym tym razem dokonując pewnych zmian w składnikach i proporcjach. Efekt tych zmian widać na powyżej załączonych zdjęciach.


Przepis na drugie ciacho wyszperałam na blogu Baking Obsession i w wersji oryginalnej nosiło nazwę „5-spice pumpkin and date loaf”. Tytułowe „5 przypraw” to nic innego, jak dostępna również u nas „przyprawa chińska 5 smaków”. Wraz z pozostałymi przyprawami (w tym gałka muszkatołowa) ciasto zyskuje smak nieco piernikowy. Ma też bardziej suchy (znów przypominający piernik) miąższ, niż ciasto, o którym mowa była powyżej.
Nie będę oceniać, który wypiek lepszy. Bo oba świetne i pyszne, i każde tak naprawdę w innej słodkiej kategorii mogłoby startować. :) Zachęcam do wypróbowania obu. :)


Beatko, ogroooomne podziękowania za Dyniowy Festiwal. :** Już czekam na następny. :D

Oryginalny przepis na wersję ciasta dyniowego z kokosem znajdziecie na blogu Eweny, a ja podaję recepturę po niewielkiej transformacji.


Ciasto dyniowe z daktylami
inspirowane przepisem z bloga Rasberries and Cream

ok. ¾ szkl. puree dyniowego*
250g miękkiego masła
150g drobnego cukru
2 jajka w temperaturze pokojowej
ok. 140g pokrojonych suszonych daktyli (bez pestek)
½ szkl. wiórek kokosowych
300g mąki pszennej
1 ½ łyżeczki proszku do pieczenia
180 ml maślanki

1 łyżkę brązowego cukru trzcinowego (opcjonalnie)

* aby uzyskać ¾ szkl. dyniowego puree – potrzeba ugotować ok. 250g obranej, surowej dyni


Piekarnik nagrzać do temp. 180st.C. Przygotować kwadratową blaszkę 23x23cm – wyłożyć papierem do pieczenia.

Do osobnej miski przesiać mąkę wraz z proszkiem do pieczenia.
Masło wraz z cukrem utrzeć do białości. Dodawać po jednym jajku, za każdym razem dobrze ucierając masę. Dodać puree dyniowe i wiórki kokosowe – wymieszać. Następnie ciągle mieszając, dosypywać partiami po kilka łyżek mąki i dolewać odrobinę maślanki. Powtarzać czynność, aż do wykorzystania składników. Wrzucić pokrojone daktyle – wymieszać. Przełożyć masę do foremki. Posypać równomiernie z wierzchu brązowym cukrem.
Piec ok. 40-45 min. Sprawadzić, czy drewniany patyczek włożony w środek ciasta pozostaje suchy. Przez pierwszych kilka minut pozostawić ciasto w foremce, po czym wyjąć i studzić na kratce.




Ciasto dyniowo - daktylowe o smaku piernika
oryginalnie „5-spice pumpkin and date loaf” z bloga Baking Obsession

* używałam miarki „cup” o pojemności 236ml (czyli odrobinę mniej, niż nasza tradycyjna szklanka), zatem w poniższym przepisie należy przyjąć, że 1 szkl. = 236 ml.

1 ¾ szkl. mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody oczyszczonej
szczypta soli (w oryginale ½ łyżeczki)
1 łyżeczka przyprawy chińskiej 5 smaków
½ łyżeczki mielonego cynamonu
½ łyżeczki świeżo utartej gałki muszkatołowej (ze względu na łagodniejszy smak - utarłam kwiat muszkatołowca)

otarta skórka z połówki średniej pomarańczy – pominęłam
½ szkl. cukru
½ szkl. jasnego brązowego cukru trzcinowego
1 ¼ szkl. puree dyniowego (ugotowałam dynię i z grubsza tylko rozgniotłam widelcem)
1/3 szkl. oleju roślinnego (użyłam oleju z pestek winogron)
2 duże jaja w temperaturze pokojowej
½ łyżeczki ekstraktu z wanillii
1 szkl. grubo pokrojonych suszonych daktyli (osypanych nieco mąką, by się nie sklejały)

Rozgrzać piekarnik do temp. 180 st.C. Przygotować foremkę keksową 23x13cm (ja użyłam kwadratową 22x22cm) – wyłożyć dno papierem do pieczenia.
Do miski przesiać razem mąkę, sodę, proszek do pieczenia, sól i wszystkie przyprawy.
W drugiej misie zmiksować masło ze skórką pomarańczową. Mieszając - dodawać kolejno jajka, puree dyniowe, olej i ekstrakt z wanillii. Dodać mąkę wraz z przesianymi przyprawami i wymieszać. Na koniec wmieszać pokrojone daktyle.
Piec ok. 1 godziny (w wypadku keksówki), lub ok. 45 min. gdy ciasto wyłożone zostało do niskiej foremki. Patyczek włożony z środek ciasta powinien być suchy.
Smacznego!

środa, 28 października 2009

Pierożki dyniowo - ziemniaczane.


Moi drodzy, chciałabym podziękować za tyle ciepłych słów, które ostatnio mi tutaj zostawiliście. To naprawdę miłe uczucie, że w każdej chwili mogę sobie ponarzekać czy popłakać, a zawsze znajdzie się niejedna dusza, która wirtualnie pocieszy. :) Donoszę, że z dziećmi dużo lepiej. Zaraza właściwie już odeszła (a raczej przeszła dalej, tym razem na mnie, na szczęście dość łagodnie), a dzieciaki marudzenie zamieniły z powrotem na głośnie zabawy, dzikie gonitwy i niekończące się kłótnie. Doprawdy, sama nie wiem co lepsze: ciągłe głaskanie po główkach i nadskakiwanie na każde najmniejsze jęknięcie, czy rozdzielanie szalejącego rodzeństwa... ;-)
Tyle prywaty. Czas na konkrety. :) A konkrety są treściwe. Jak przystało na trwający pod opieką Bey Festiwal Dyniowy – będzie dyniowo.


W zamyśle miały to być ravioli. Takie malutkie, na jeden kęs. I pewnie by były, gdyby nie fakt, że czas gonił, w rękach wszystko się paliło, a Maja wzięła sobie za punkt honoru usilnie pomagać mamie. :D Muszę Wam powiedzieć, że ostatnimi czasy zyskałam w kuchni nowego pomocnika. ;-) Nie powiem, żebym była z tego faktu jakoś szczególnie zadowolona, bowiem pomocnik ma dopiero 2,5 roku i jak to w tym wieku bywa – jeszcze dość niezgrabne rączki. W związku z czym, już nie raz mąka fruwała po blacie, owoce i warzywa lądowały na podłodze, a moje kuchenne utensylia – ginęły w tajemniczych okolicznościach. A nawet gdy się znajdą – to notorycznie są przejmowane przez małą kuchareczkę, a ja pozostaję z niczym. :D Na szczęście wałek Majeczka ma swój! :) I jak widać na powyższym zdjęciu – nie leży bezczynnie. :)
Wracając jednak do wątku ravioli... Sądzę, że zważając na wymiary, jakie im nadałam (żeby szybciej! żeby jak najszybciej!) – poprawniej będzie nazwać je po prostu pierożkami. Nie używałam jednak naszego, tradycyjnego ciasta pierogowego (z dodatkiem ciepłej wody), ale mojego ulubionego ciasta makaronowego z semoliny i jaj.
Muszę Wam powiedzieć, że farsz dyniowo – ziemniaczany doprawiony kuminem i podsmażoną cebulką – jest paluszki lizać! :) Spróbujcie sami! Myślę, że nawet mięsożerni nie będą kręcić nosem, zwłaszcza jeśli, tak jak ja, okrasicie pierożki wędzonym boczkiem. A kto boczku nie lubi, niech po prostu poleje szałwiowym masełkiem, ale poda w wersji odsmażanej. :)
Polecam użycie odmiany dyni o w miarę suchym miąższu, jak np. butternut, czy hokkaido.




Pierożki dyniowo – ziemniaczane
(ok. 30 pierożków)

ok. 500g świeżego ciasta makaronowego - wykonane z ok. 300g semoliny (ew. krupczatki lub innej mąki pszennej) i 3 jaj

Z semoliny i lekko rozkłóconych jaj zagnieść ciasto. W zależności od wielkości użytych jaj może się okazać konieczne podsypanie dodatkowo 1 lub 2 łyżkami mąki. Ciasto powinno być mocno zwarte, ale ciągle plastyczne.
Zawinąć ciasto w folię spożywczą i odłożyć na min. 30 min. by „odpoczęło”.

Farsz:
500g ugotowanych w osolonej wodzie ziemniaków (najlepiej sypka odmiana)
1 średnia cebula
2-3 łyżki oliwy
1 łyżeczka mielonego kuminu
sól, pieprz do smaku
oraz:
ok. 1,5 – 1,7 kg dyni (użyłam odmiany „butternut”) - po upieczeniu waga spadła do 800g
1 łyżeczka mielonego kuminu
½ łyżeczki soli
1-2 łyżeczki oliwy

Dynię wydrążyć z pestek, obrać ze skórki. Pokroić w grubsze plastry. Miąższ posmarować ze wszystkich stron oliwą, posolić i oprószyć kuminem. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Piec do miękkości w piekarniku rozgrzanym do 200 st.C ok. 20 min. Ostudzić.
Gorące, ugotowane ziemniaki ugnieść tłuczkiem. Wystudzić.
Poszatkować drobno cebulę. Na patelni rozgrzać 2-3 łyżki oliwy. Zeszklić na niej cebulę. Dodać 1 łyżeczkę kuminu i smażyć jeszcze ok. ½ min.
Przełożyć cebulę do ziemniaków (warto dać troszkę tłuszczu, na którym się smażyła). Dodać dynię rozgniecioną widelcem. Posolić do smaku i doprawić pieprzem (nie żałować! :)). Wszystkie składniki dobrze wymieszać.
Wałkować ciasto dość cienko (u mnie nie więcej niż 1mm), układać po czubatej łyżce farszu, przykryć drugim płatem ciasta i wykrawać radełkiem kwadratowe pierożki. W dużym garnku zagotować sporą ilość osolonej wody. Pierożki wrzucać partiami, gotować krótko – po wypłynięciu na wierzch pierożków i ponownym zawrzeniu wody – są już gotowe. Wybierać łyżką cedzakową. Odłożyć na talerz do odparowania.
Podawać ze skwarkami z boczku, lub polane roztopionym szałwiowym masełkiem.
Smacznego!

poniedziałek, 26 października 2009

Weekendowa Piekarnia #48


Mój udział w tej (#48) edycji Weekendowej Piekarni zawisł na włosku. Pech chciał, że gdy ja w najlepsze rozważałam czy rzucić się na obie propozycje Gospodyni Atiny – moje dzieci postanowiły się rozchorować. I to tak konkretnie, z porządnym kaszlem i gorączką. Żeby było mało – osobisty małżonek w tym samym czasie miał planowany weekendowy wyjazd. Tak więc zostałam w domu sama wraz z zarazą i przerażeniem w oczach. Dość uciążliwą zarazą – dodam – bo marudzącą na każdym kroku. ;-) W każdym razie jakoś się zawzięłam, spięłam i zorganizowałam, i przynajmniej francuski chleb wiejski upiekłam. :)
Tak zupełnie bez kłopotów się nie obyło, bo z przepisowych proporcji ciasto wyszło mi niepokojąco mocno zbite. Dolewałam więc wody i dolewałam (oczywiście w niewielkich porcjach). Potem jeszcze złośliwość rzeczy martwych sprawiła, że wyrośnięte ciasto chlebowe tak mi się paskudnie przykleiło do koszyczka, że musiałam z nim brutalnie walczyć. W końcu, gdy udało mi się bochenek przerzucić do piekarnika – miał opłakany, naleśnikowaty kształt. Wyszłam z kuchni zła jak osa: nie dość, że dzieci w złej formie, to jeszcze chleb mnie znielubił. ;-) I tutaj w tym miejscu swoją moc pokazał rozgrzany kamień. Gdy po kliku minutach ponownie zajrzałam przez szybkę - zobaczyłam przeogromny, wysoki bochen. Aż oczy przetarłam z niedowierzania. :D
Ostatecznie z piekarnika wyjęłam bardzo pokaźny bochenek chleba. Trochę szkoda, że wnętrze chleba wyszło dość ciężkie, powiedziałabym nawet, że nieco gliniaste. Jednak po nazwie „francuski” spodziewałam się nieco lżejszego miąższu. :) Nie będę jednak marudzić, chlebek jest dobry i zjemy do ostatniej kromeczki. :)
Niniejszym wpisem przechodzę do historii 48 odcinka i dziękuję Atinie i Alicji za wspólną zabawę. :)

Ps. Zdjęcia nie są niestety szczególnie atrakcyjne, ale gdy fotografowałam, było tak ponuro w domu i za oknem, że z rozpaczy można było ducha wyzionąć. :D



Francuski chleb wiejski
przepis ze strony Mirabelki:

Składniki na zaczyn 270g:
30g zakwasu
140g maki pszennej
10g maki żytniej
90g wody

Składniki na ciasto chlebowe 1700g:
800g mąki pszennej
50g maki żytniej
450g wody
1 łyżka soli
270g zaczynu jw.

Z tej ilości składników wychodzi ogromny, wiejski bochen. Aby otrzymać mniejszy można składniki podzielić na pół, pamiętając jednak, że do zakwaszenia zaczynu potrzebne jest zawsze nie mniej niż 2 łyżki zakwasu (20-25g).
Składniki zaczynu wymieszać, odstawić przykryte na 12-14 godzin w temperaturze pokojowej.
Następnego dnia wymieszać mąkę z wodą do całkowitego połączenia składników. Odstawić w przykrytej misce na ok. 1 godzinę.
Dodać sól, jeszcze raz krótko zagnieść i połączyć z zaczynem. Zagniatać przez kilka minut, ewentualnie skorygować jeszcze ilość mąki lub wody; ciasto powinno być średnio ścisłe. Ciasto powinno odpoczywać przykryte ok. 2 do 2,5 godzin. W trakcie odpoczynku, kilkakrotnie w odstępach czasowych co ok. 60 minut należy je odgazować, aby uzyskać gładką i równą powierzchnię. W tym celu rozpłaszczamy kulę ciasta lekko uderzając w jego powierzchnię, następnie z każdej strony zawijamy na szerokość ok. 1/3 płat ciasta do środka . W ten sposób napinamy dolną część, która potem będzie tworzyła wierzch bochenka.
Uformować jeden duży bochenek (bądź dwa małe), posługując się metodą zawijania jak wyżej, tak aby uzyskać gładką powierzchnię chleba, wkładamy go delikatnie (zlepieniem do góry) do koszyka do wyrastania. Czas wyrastania ok. 2 do 2,5 godzin w temperaturze pokojowej. W chłodzie (10°C) można ten czas przedłużyć do 8 godzin, w lodówce (ok. 6°C) do 18 godzin.
Przed włożeniem do pieca zalecana jest próba, czy chleb jest dobrze wyrośnięty. Kiedy po naciśnięciu palcem ciasto wraca natychmiast do pierwotnego kształtu jest jeszcze za wcześnie; gdy potrzebuje trochę czasu zanim wyrówna się jego powierzchnia jest gotowe do pieczenia.
Chleb wyjąć, delikatnie odwrócić, kilkakrotnie naciąć. Piec w lekko naparowanym piekarniku w temperaturze 240°C ok. 35-45 minut.

sobota, 24 października 2009

Marokańska zupa z dyni z białą fasolą wg G. Ramsay'a


O swojej miłości do zup dyniowych książkę bym mogła napisać. :) Co prawda, obawiam się, że byłaby to najnudniejsza książka świata, bo co trzecie słowo wplatałabym określenie „pyszna”, tudzież „najlepsza” i „aromatyczna”. :D Co byłoby zresztą zgodne z prawdą, acz nużące na dłuższy dystans. :D
Poprzestanę więc tylko na tym, że dyniowe zupy są extra i że sama osobiście gotuję je namiętnie, w najróżniejszych kombinacjach smakowych. Moim nieodzownym hitem jest zeszłoroczna dyniowa zupa karaibska z dodatkiem pora i mleczka kokosowego. W tym sezonie gotowałam ją już kilka razy i zupełnie się nie nudzi. Równie bardzo smakuje mi zupa dyniowa z Jamajki (no cóż... znów Karaiby :)) z przepisu Bey. Polecam serdecznie – spróbujcie oby dwie. :)


A dzisiaj, w ramach Dyniowego Festiwalu, mam inną propozycję, tym razem z przepisu podpatrzonego u Sir Gordona Ramsay'a. :) Ten krem jest treściwszy od innych dotąd przeze mnie jedzonych, bo okraszony jest fasolką. Zestaw „gorących” przypraw – robi swoje. :) Pachnie, smakuje i przyjemnie rozgrzewa.
No cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak nakryć do stołu. :)


Marokańska zupa z dyni z białą fasolą
wg Gordona Ramsaya „Zdrowa kuchnia” - z moimi niewielkimi zmianami

1 kg dyni (ok. 750g po obraniu)
4 łyżki oliwy z oliwek
1 szalotka, obrana i posiekana
2 ząbki czosnku drobniutko posiekane lub przeciśnięte przez praskę
1 łyżeczka mielonej papryki
1 łyżeczka mielonego imbiru
1 łyżeczka mielonego kuminu
½ łyżeczka mielonej kurkumy
sól, pieprz do smaku
ok. 500-600 ml bulionu z kurczaka (u mnie warzywnego)
400 g białej fasoli z puszki (1 puszka)
garść natki pietruszki – posiekanej
garść natki kolendry – posiekanej

Obrać dynię ze skóry, wydrążyć z pestek. Pokroić miąższ w dużą kostkę. W większym rondlu rozgrzać oliwę. Zeszklić lekko na niej posiekaną szalotkę. Wrzucić przyprawy: paprykę, imbir, kumin i kurkumę. Smażyć ok. ½ min. Dodać czosnek i dynię. Doprawić odrobiną soli i pieprzu. Chwilkę smażyć. Wlać do rondla gorący bulion. Gotować ok. 15 min. aż dynia całkowicie zmięknie. Zdjąć z ognia i odstawić na kilka minut by zupa nieco ostygła. Kilka łyżek dyni można odłożyć na bok do ozdoby. Zupę zmiksować na kremowe puree. Postawić ponownie na ogień i zagotować. Wrzucić przepłukaną i odsączoną fasolę. Podgrzewać 2-3 min. aż fasola będzie gorąca. W razie potrzeby doprawić do smaku solą lub pieprzem.
Smacznego!

czwartek, 22 października 2009

Sałatka z pieczonych warzyw - czyli dynia na start



Nie znajduję takich słów, by przekazać jak bardzo się cieszę na kolejny, trzeci Festiwal Dyniowy. :) Dość powiedzieć, że już tak w okolicach przełomu lipca i sierpnia mówiłam Beatce, naszej festiwalowej Gospodyni, że choć kocham lato i chciałabym, by trwało najchętniej cały rok – to jednej rzeczy doczekać się nie mogę: jesiennych dyni, pysznych z niej potraw i dyniowego festiwalu. :) Dyniowy Festwial – to zdecydowanie mój faworyt wśród wszystkich kulinarnych zabaw blogowego światka. :) I tak jak w pierwszej edycji startowałam z wielką nieśmiałością, bo zastosowanie kulinarne dyni było mi jeszcze dość słabo znane – tak z każdym kolejnym rokiem z wielkim entuzjazmem odkrywam wciąż nowe i nowe możliwości.
W tym roku, dynia gości na naszym stole już od dobrego miesiąca. Trudno zliczyć ile kilogramów jej zjedliśmy. Gotowałam i piekłam z przepisów już mi znanych, ale szukałam też nowych receptur i pomysłów. Tymi nowymi zdecydowanie zamierzam się podzielić i pochwalić. :) Nie zabraknie ani zupy, ani czegoś bardziej treściwego, ani słodkiego.
Zatem dynia na start!



Na pierwszy ogień proponuję przekąskę (całkiem treściwą). Właściwie mam problem z klasyfikacją tego dania, ale chyba najbliższa będzie sałatka... Zapraszam więc na sałatkę z pieczonych warzyw z rukolą i dressingiem. Nie muszę chyba mówić, że baaaardzo nam smakowała. :)
Podaję proporcje z jakich robiłam dla dwóch dorosłych osób, ale tak naprawdę to tylko propozycja. Tego typu dania mają to do siebie, że jakiekolwiek by nie zrobić roszady w proporcjach, a nawet składnikach – i tak zawsze będzie dobrze. :)




Sałatka z pieczonych warzyw i rukoli

1 mała dynia hokkaido
8 malutkich buraczków
8 maleńkich ziemniaczków (wybieram takie wielkości większego orzecha włoskiego)
1+1 łyżeczki mielonego kuminu
1+1 łyżki oliwy
sól do smaku
2 garście rukoli

Piekarnik rozgrzać do 200 st.C. Dużą blachę wyłożyć papierem do pieczenia.
Buraczki i ziemniaczki wyszorować pod bieżącą wodą szczoteczką (nie obierać ze skórki!). Osuszyć papierowym ręcznikiem. Poprzekrawać na pół, lub jeśli są bardzo malutkie – pozostawić w całości. Dynię wydrążyć, obrać ze skórki i pokroić w dużą kostkę lub słupki.
W dwóch miskach wymieszać po 1 łyżce oliwy i łyżeczce kuminu + sól do smaku. Do jednej miski wrzucić ziemniaczki. Do drugiej – dynię. Wymieszać warzywa tak, by maksymalnie pokryły się miksturą.
Ponieważ długość pieczenia warzyw jest różna (zależy dodatkowo od wielkości samych warzyw) – należy piec etapowo: najpierw do pieca włożyć ułożone na blasze (skórką do góry, gdy krojone na kawałki) buraczki. Po ok. 15 minutach – dołożyć ziemniaki. Gdy buraczki i ziemniaki będą już prawie miękkie (mniej więcej na 10 min. przed końcem pieczenia) – dołożyć dynię.

dressing:
2 łyżki octu malinowego
mała garść listków świeżej mięty
utarty drobno mały ząbek czosnku (albo nawet pół ząbka)
sól, pieprz do smaku
2 łyżki oliwy extra vergine

Do naczynia wlać ocet, wrzucić porwane na kawałeczki listki mięty, utartego czosnku, posolić i popieprzyć. Wymieszać. Małą strużką wlewać oliwę cały czas mieszając, aż wszystkie składniki się połączą.
Upieczone warzywa rozłożyć na talerzach, dodać po garści rukoli i polać dressingiem. Smacznego!

piątek, 16 października 2009

World Bread Day 2009



Nie będę dzisiaj zbyt wylewna. ;-) Nie będę, jak zwykle, opisywać moich chlebowych zmagań. Nie pokażę surowego ciasta, które fruwa po blacie, gdy próbuję sił w metodzie Bertineta. Zresztą, fruwa nieczęsto. ;-) Mimo całego uwielbienia do domowego wypieku chleba – wolę tą ciężką pracę powierzać mojemu kuchennemu pomocnikowi, który w swoim elektrycznym sercu i jednym haku - ma dużo więcej pary, niż ja w swoich dwóch dłoniach i ramionach, razem wziętych. ;-)
Z okazji dzisiejszego World Bread Day przygotowałam dwa wypieki. Jako, że ostatnio mam fazę uzupełniania niezrealizowanych w terminie propozycji z Weekendowej Piekarnii - więc wybrałam na dzisiaj przepis Alicji z WP #44, na chleb zakwasowy z nasionami dyni. U mnie zostały zamienione na pestki słonecznika, bo tak skrzętnie schowałam te dyniowe, że mimo wielkich starań – pozostały nieodnalezione. :D
Do chleba dołożyłam mój bułeczkowy hit, w postaci ałtajskich rożków Marianny, znanych piekarenkom z jednej z minionych edycji WP. To najczęściej pieczone przeze mnie bułki, zwykle w wersji oryginalnej, choć od czasu do czasu porywam się na jakieś dodatki. Tak jak dzisiaj. :)

Chleb? Tak, piekę! :) I z wielką przyjemnością - już nie tylko tego jednego dnia w roku. :)



Chleb z nasionami słonecznika (dyni)
z przepisu Margot (Weekendowa Piekarnia #44)


na dwa średniej wielkości bochenki:

330 g nasion słonecznika (dyni)
175 g mąki np. chlebowej, może być taka wysoko glutenowa
250 g mąki pszennej razowej
250 g grubo mielonej mąki żytniej
15 g cukru
8 g drożdży instant ( ja dałam 7g, bo tyle maja drożdże w Polsce najczęściej dostępne w jednej torebce)
15 g soli
150 g dojrzałego zakwasu - hydracja 100%
100 g niesolonego masła, pokrojonego w 1 cm kostkę i pozostawionego do zmiękczenia
525 g wody

Wykonanie:

1. Na suchej patelni i średnim ogniu prażyć pestki słonecznika (dyni) ciągle mieszając, do momentu aż zaczną podskakiwać. Przełożyć je na talerz i odstawić aby całkowicie wystygły.
2. Połączyć wszystkie składniki z wyjątkiem nasionek - w misce. Wymieszać z grubsza ręką.
3. Wyłożyć ciasto na blat wysypany mąką i zagniatać rękoma około 10 minut, aż otrzymamy ciasto o średnio rozwiniętym glutenie. Pod koniec wyrabiania dodać pestki słonecznika (dyni). Zagnieść, aż równomiernie rozłożą się w cieście.
4. Umieścić chleb w natłuszczonym pojemniku np. misce. Przykryć i umieścić w lodówce na 2,5 godziny, po tym czasie powinno zwiększyć objętość dwukrotnie.
5. Lekko natłuścić dwie foremki i wyłożyć papierem.
6. Wyłożyć ciasto na blat lekko oprószony mąką. Podzielić na dwie części, uformować bochenki i umieścić w blaszkach.
7. Przykryć i zostawić do wyrośnięcia na 1 godzinę i 50* minut, do momentu aż chleby wyrosną do brzegu foremki.
8. W międzyczasie rozgrzać piekarnik do 190 stopni C.
9. Przed samym pieczeniem naciąć bochenki, trzymając ostrze prostopadle do ciasta.
10. Piec przez pierwsze 8 minut z parą i przez następne 37 minut bez pary.
11. Wyciągnąć bochenki z foremek i ostudzić na drucianej siateczce.




Bułeczki na zakwasie z aromatyczną skorupką pomidorowo – serową
przygotowane na bazie ałtajskich rożków Mariany


100g dojrzałego białego zakwasu pszennego (100% hydracji)
450g maki
5 g świeżych drożdży (org. 7.5g x 2 =15g)
1 łyżeczka soli
12g cukru
10g masła
350g wody

3-4 łyżki sosu pomidorowego*
ok. 1 szkl. wędzonego sera startego na grubych oczkach

* sos pomidorowy można przygotować według ulubionego przepisu – u mnie jest to połączenie dobrej jakości pomidorów z puszki z odrobiną oliwy, octu balsamico, czosnku, solą, pieprzem i oregano.

Wszystkie składniki wymieszać dokładnie, następnie zagnieść elastyczne, nieco lepkie ciasto.
Zostawić do wyrośnięcia na 3 godziny, składając ciasto w tym czasie dwukrotnie. Wyrośnięte odpowietrzyć i podzielić na kawałki. Z każdej części uformować kule, a następnie nadać im owalny, wydłużony kształt. Ułożyć na blasze złączeniem w dół. Zostawić do ponownego wyrośnięcia. Gdy prawie podwoją objętość posmarować wierzch każdej z nich pomidorowym sosem, oraz posypać tartym serem. Wstawić je do pieca rozgrzanego do 220C i piec 10 minut następnie obniżyć temperaturę do 200C i dopiekać jeszcze 10- 15 minut. (gdyby zbyt szybko nabierały koloru – można przykryć folią aluminiową). Wystudzić na kratce.

środa, 14 października 2009

Gdy wichura za oknem...


Nie wiem jak Wy, ale ja dzisiaj najchętniej zwinęłabym się w kłębek, przykryła po same uszy kocem i w ogóle nie spoglądała w kierunku okna. Bo to co za oknem się dzieje – wprawia w totalne osłupienie. To niemożliwe, że mamy połowę października, a miesiąc temu jeszcze były letnie temperatury. Wichura jaka dzisiaj za oknem się toczy jest przerażająca. Deszcz głośno stuka w parapety, a wiatr hula z taką prędkością, że z niepokojem spoglądam, czy zaraz wraz z oknami nie wpadnie do mieszkania. Dzisiaj, gdy wracałam z synem ze szkoły do domu, mijaliśmy połamane, ogromne drzewa. Przeogromna fala zalewała świat kotłującymi się liśćmi. A mój dość drobny synek niemal nie musiał nogami ruszać – wiatr pchał go z taką siłą... Z ulgą wróciliśmy do domu... Gorąca herbata i ciepło domowych kątów - to zdecydowanie najprzyjemniejsze chwile...
Właściwie w taki dzień powinnam rozgrzać piekarnik i upiec coś pachnącego, coś co poprawi szary nastrój szarej jesieni. Nie rozgrzałam, nie upiekłam. Ciężko mi dzisiaj dać się ponieść kulinarnej fantazji. Może jutro...
A żeby tak zupełnie bez przepisu nie pozostał dzisiejszy wpis, pokażę niewielką przekąskę, którą robiłam kilka dni temu. Nic wielkiego, nic wykwintnego, w sumie nawet trochę to fast-foodowe, choć w wydaniu domowym nawet fast – food ma zupełnie inne oblicze. Częstujcie się. :) Smacznego. :)


Quesadillas z kurczakiem i czerwoną papryką

250g piersi z kurczaka
½ łyżeczka soli
1 łyżeczka mielonego kuminu

Pierś z kurczaka pokroić w niewielką kostkę. Posypać solą i kuminem – wymieszać dokładnie, by przyprawy oblepiły jak najwiekszą ilość kawałków. Pozostawić na przynajmniej 30 min.

1 niewielka czerwona cebula (ok. 80-100g)
1 ząbek czosnku
½ łyżeczki mielonego kuminu
szczypta (ok. ¼ łyżeczki) sproszkowanej papryczki chilli, lub papryki wędzonej (w wersji nieostrej)
2-3 łyżki oliwy
1 czerwona papryka (ok. 150g)
sól do smaku
4 duże pszenne tortille
200g grubo utartego sera cheddar (lub innego dobrze topliwego)
dodatkowo oliwa do smażenia

Cebulę drobno posiekać. Czosnek przecisnąć przez praskę lub utrzeć na drobnej tarce.
Paprykę czerwoną pozbawić gniazda nasiennego i pokroić w niezbyt dużą kostkę.
Na patelni rozgrzać oliwę, wrzucić cebulę i mieszając smażyć ok. 1 min. Dodać kumin, sproszkowaną papryczkę, przygotowane mięso i czosnek. Smażyć kilka minut, często mieszając. Dodać pokrojoną czerwoną paprykę. Smażyć jeszcze kilka minut, do momentu, aż mięso całkowicie się zetnie. W razie potrzeby dosolić do smaku. Zdjąć z ognia.
Położyć na większym talerzu jedną tortillę. Rozłożyć na na niej równomiernie połowę farszu, posypać połową utartego sera. Na wierzch ułożyć drugą tortillę. Rozgrzać dużą patelnię, bardzo delikatnie naoliwioną. Zsunąć z talerza na patelnię quesadillas i smażyć na małym ogniu, aż spód się troszkę zarumieni. Zsunąć z powrotem na talerz, przykryć drugim dużym talerzem, przewrócić energicznym ruchem „do góry nogami” i ponownie przełożyć na patelnię, by zezłocić drugą stronę.
Gotowe przełożyć na talerz, przekroić na ćwiartki. W identyczny sposób przygotować drugi quesadillas z pozostałych składników.
Podawać na ciepło lub zimno z dodatkiem guacamole.
Smacznego!

poniedziałek, 12 października 2009

Jubileuszowe wypieki, czyli Weekendowa Piekarnia #46



Dla mnie to dopiero 5 miesiący zmagań z chlebowym ciastem i rozgrzanym do 'czerwoności' kamieniem, a tymczasem Weekendowa Piekarnia pracuje pełną parą już cały rok pod czujnym okiem Matki Piekarenki Alicji. :) Alu, przy tej okazji – dzisiaj Tobie należą się ode mnie podziękowania za wszystkie zachęty i doping. :) Dziękuję Kochana! :**
A w tej jubileuszowej edycji, w której gospodarzy nam Tatter :), wybrałam dwie z trzech smacznych propozycji: mocno aromatyczne bagietki, oraz bajgle.
Bagietki były pewniakiem. :) Lubię pieczywo z aromatycznymi dodatkami, więc rozmaryn, cebulka i ser jak najbardziej mieściły się w ramach moich zainteresowań. :)
Bajgle zainteresowały mnie głównie dlatego, że... nigdy nie jadłam tego pieczywa. Wygrała więc ciekawość. :) Co prawda z tropu zbił mnie dodatek słodu, ale za podpowiedzią Gospodyni – wymieniłam go na muscovado. Niestety, nie mam porównania jak moje bajgle dalece odbiegają smakiem od oryginału. Tak czy siak, te domowe wyszły całkiem fajne i przyjemnie się je chrupie. :)
Oba rodzaje pieczywa smaczne, proste w wykonaniu i chyba niekłopotliwe, skoro takiemu laikowi jak mnie udało się je wykonać. :D

Tatter, Alu, dziękuję za wspólną kulinarną zabawę. :)



Bagietki z kozim serem, czerwona cebulka i rozmarynem
cytuję za Tatter z bloga Palce lizać!

Pate fermentee:
300g bialej pszennej maki chlebowej
195g wody
1 lyzeczka soli
nieco ponad 1/2 grama drozdzy swiezych* lub 1/8 lyzeczki drozdzy instant

Wlewam wode do miski. Drozdze wsypuje do wody, mieszam i dodaje make i sol. Gdy skladniki polacza sie, zakrywam miske folia i zostawiam na 12-16 godzin w temp. 21C.

Ciasto wlasciwe:
550g bialej pszennej maki chlebowej
150g maki pszennej razowej
415g wody
18g soli
15g swiezych drozdzy lub 1 1/2 lyzeczki drozdzy instant
cale pate fermentee

Dodatki:
150g sera koziego twardego, pokrojonego w kostke
90g posiekanej czerwonej cebulki, podsmazonej na masle, wystudzonej i odsaczonej
10g posiekanego z grubsza swiezego rozmarynu

Do duzej miski wkladam wszystkie skladniki za wyjatkiem zaczynu i dodatkow. Mieszam, a pozniej wykladam mase ciasta na stol i stopniowo dodajac po kawalku pate fermentee, zagniatam spojne, niezbyt luzne ciasto (ok. 8 - 10 min). Dodaje ser, cebulke i rozmaryn. Zagniatam, az skladniki zostana rownomiernie rozmieszczone w ciescie. Temp. Ciasta 23 st.C.

Zostawiam do wyrosnicia na 1 1/2 godziny, skladam po 45 minutach. Natepnie dziele na 4 czesci (mozna na 6 mniejszych), formuje lekkie kule, zakrywam i czekam 20 minut. Ksztaltuje bagietki i zlaczeniami w gore ukladam je pomiedzy faldami plotna.

Zostawiam do wyrosniacia szczelnie przykryte na 1 1/4 godziny. Pieke na kamieniu w piecu rozgrzanym do 240C przez 20 minut, obnizam temperature do 220C i pieke kolejne 10 - 15 minut.





Bagels
cytuję za Tatter z bloga Palce lizać!

15 swiezych drozdzy lub 1 1/2 lyzeczki instant
2 lyzeczki slodu diastatycznego w proszku
350g letniejwody
600g bialej pszennej maki chlebowej (mozna mieszac z Manitoba)
2 lyzeczki soli
4 lyzki oleju

2 lyzki syropu slodowego
1-2 bialka roztrzepane z 1 lyzka zimnej wody
mak, sezam do posypania

Drozdze rozprowadzam w wodzie. Do miski wsypuje make, slod i sol. Wlewam wode z drozdzami, mieszam, dodaje olej. Po dokladnym polaczeniu sie skladnikow, wykladam ciasto na stol i zagniatam je przez 8-10 minut, gluten ma byc mocno rozwiniety. Zostawiam na 1 godzine w temp 24C.

Wyjmuje ciasto na stol, dziele na 20 czesci (ok. 48g kazda) i z kazdej formuje ksztaltne okragle buleczki. Zostawiam je na 5-10 minut, po czym splaszczam je nieco i kciukiem robie dziurke w srodku kulki. Na palcu lub drewnianym trzonku obracam ciastem, az dziurka w srodku stopniowo sie powiekszy, a musi byc dosc spora (zmniejszy sie znacznie podczas rosniecia ciasta).

Zostawiam bagles do wyrosnecia na 10-15 minut. Rozgrzwam piec do 220C i na ogniu stawiam duzy garnek z woda i dodatkiem ekstraktu slodowego. Gdy woda zawrze, zmniejszam ogien odrobine i wkladam po kilka buleczek. Gotuje 1 minute i przekladam je na druga strone. Wyjmuje na czyste plotno po 30 sekundach. Gdy przestygna, ukladam je na naoliwionej blasze, smaruje bialkiem, posypuje makiem, sezamem, lub zostawiam "golaski". Pieke 30 minut.

środa, 7 października 2009

Brownies, koniak i złote perełki, czyli Weekendowa Cukiernia #13



Uffff! Ten wykrzyknik powinien wystarczyć za wszystko! Cokolwiek nie napiszę w dalszych słowach, to: „uffff!” i ewentualnie: „Anoushka! Masz u mnie przechlapane!” :D mieści w sobie cały ładunek, który mam do przekazania. :D
Bo wiecie... (wiem, wiem, od „bo” nie rozpoczyna się zdania, ale ja dzisiaj muszę, inaczej się uduszę)... Bo wiecie, od początku wiedziałam, że propozycja Anoushki w ramach 13 (! nomen omen!) wydania Weekendowej Cukierni – nie była przeznaczona dla normalnych ludzi. :D Chociaż nie, od początku nie, dopiero od drugiego początku. Bo ten pierwszy początek mnie zauroczył! Na gorąco, po lekturze zaproszenia do WC (nie mylić z szaletem, ani tym, w którym Anoushka się ostatnio rozbijała, ani żadnym innym) – ciasto wydało mi się cudowne. I dopiero ponowna lektura – rozłożyła mnie na łopatki. I to był ten drugi początek, już nie tak entuzjastyczny. ;-D
Nie skłamię, jeśli powiem Wam, że po kilkakroć zbliżałam się do przepisu – za każdym razem delikatnie jak do jeża i za każdym razem zmykałam czym prędzej. Nie ma mowy! Nie dam się wmanewrować w taką katorżniczą robotę! :D
I chyba ostatecznie na głowę upadłam, bo jak widzicie, po blisko miesiącu podchodów do jeża - uległam. Kolców nie ma, za to osypały mnie złote perełki. :)
O nie! Nie! Nie napiszę, że ciasto okazało się banalnie proste w wykonaniu. Może rzeczywiście nie AŻ TAK trudne, jak się spodziewałam, ale upierdliwe do granic możliwości. Chyba jeszcze nigdy w życiu, do jednego ciasta nie zużyłam tylu naczyń! Bałagan w kuchni przerósł moje najśmielsze wyobrażenie, a rąk brakowało co najmniej ze dwa razy.
Anoushko, mam nadzieję, że już więcej nie masz w zanadrzu takich wynalazków! :D

Jak widzicie na fotkach, dokonałam jednej zasadniczej korekty – zamiast tradycyjnego w kształcie ciasta – wykonałam indywidualne deserowe porcje. Nie była to zmiana od razu założona, a wynikła w trakcie pracy. Otóż wykonany wg przepisu (nic nie zmieniałam) krem koniakowy, miał niebezpiecznie mało stałą konsystencję. Wolałam nie ryzykować podania płynącego ciasta. Tak więc w moim wykonaniu, ze specjalną dedykacją dla Anoushki :D, oddaję pucharki (brzmi lepiej niż szklanki:D) pełne koniaku i złotych perełek. :)

Przepis cytuję dokładnie za Anoushką, bo poza formą podania, wszystko jest bez zmian.
Acha, nie! nie miałam tortenguss, więc wykonałam go domową metodą: żelatyna, odrobina wody, sok z cytryny i cukru do smaku. I już. :)
I jeszcze Acha! nr 2 – moim skromnym zdaniem (już po degustacji), śmietanki jest za dużo. Dla mnie wystarczyłaby połowa przepisowej porcji. Mam wrażenie, że skądinąd bardzo smaczny krem pâtissière – został smakowo przez śmietankę zbyt mocno zdominowany.
Poza tym, fajne, dobre i mega kaloryczne. :D

A do Poleczki się uśmiecham i pytam, czy spóźnialskich jeszcze przyjmuje? :)



Pierre Hermé, brownies, koniak i złote perełki:
przepis pochodzi z książki Pierre'a Hermé "Mes desserts préférés" Agnès Vienot Editions, 2003, str. 195
cytuję za Anoushką

Złote perełki, czyli rodzynki:
120 g żółtych rodzynek (koniecznie muszą być żółte, bo wtedy ładnie wyglądają:))
70 g wody
70 g koniaku (można zastąpić rumem)

Rodzynki umieścić w niewielkim garnuszku. Zalać je wodą i zagotować. Gotować przez 1-2 minuty do momentu, aż woda prawie całkowicie wyparuje.
Zdjąć garnuszek z ognia, zalać koniakiem i podpalić, starając się przy okazji nie poparzyć paluchów, tudzież nie puścić z dymem kuchni ;)
Potrząsać płonącym garnuszkiem do moment, aż płomień zgaśnie. Przełożyć do szklanej miseczki, dokładnie przykryć i ostudzić. Przechować w lodówce nawet do 5 dni. Rodzynki najlepiej przygotować dzień wcześniej.


Brownies:
70 g poszatkowanej gorzkiej czekolady
130 g miękkiego masła
2 jajka średniej wielkości, w temperaturze pokojowej, delikatnie ubite
125 g cukru
60 g przesianej mąki
100 g grubo poszatkowanych orzechów pecan

Nagrzać piekarnik do 180°C. Wysmarować tortownicę o ø 22 cm masłem i wyłożyć papierem do pieczenia.
Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej. Zdjąć z ognia i odczekać, aż jej temperatura spadnie do 45°C (gdy robiłam pierwszym razem, nie miałam termometru... i też wyszło ;)).
Masło delikatnie wymieszać przy pomocy silikonowej łopatki do momentu, aż uzyska kremową konsystencję (oczywiście użyłam miksera na najwolniejszych obrotach ;)) Dodawać, cały czas dokładnie mieszając, czekoladę, jajka, cukier mąkę oraz orzechy pecan.
Przełożyć ciasto do tortownicy. Piec około 10-13 minut. Ciasto powinno mieć suche brzegi i delikatnie kleić się po środku. Wyjąć z piekarnika i pozostawić do ostygnięcia.
Ciasto, dokładnie zawinięte, można przechowywać przez 2 dni w lodówce lub przez miesiąc w zamrażalniku.

Crème pâtissière:
125 g pełnotłustego mleka
1/2 laski wanilii
2 małe żółtka
25 g cukru
11 i 1/2 g przesianej Maïzeny (lub mąki ziemniaczanej)
12 i 1/2 g miękkiego masła

Laskę wanilii rozciąć i wyskrobać nasionka. Zalać wszystko mlekiem. Zagotować. Zdjąć z ognia, przykryć i odstawić na 30 minut.
Przygotować dwie miski o różnej średnicy tak żeby jedną można było włożyć do drugiej. Wypełnić większą lodem (użyłam jednej metalowej miski, którą uprzednio wstawiłam do zamrażarki na godzinę).
W garnuszku z grubym dnem, ubić razem żółtka, cukier oraz przesianą Maïzenę. Dodać ¼ mleka i nadal ubijać. Gdy wszystko dokładnie się połączy i będzie miało taką samą temperaturę, dodać resztę mleka. Wyjąć laską wanilii.
Podgrzewać delikatnie krem bez przerwy ubijając, aż do momentu, gdy się zagotuje. Gotować 1-2 minuty cały czas ubijając. Zdjąć krem z ognia i przełożyć do mniejszej miski i ustawić ją w misce z lodem. Schładzać cały czas energicznie mieszając, żeby nie porobiły się grudki. Gdy krem osiągnie temperaturę 60°C dodać po trochu masło mieszając, aż dokładnie się rozpuści i połączy z kremem. Ostudzić.
Szczelnie przykryty crème pâtissière można przechowywać do 2 dni w lodówce.


Krem z koniakiem :
340 g śmietanki (użyłam 35%)
4 g żelatyny
3 i 1/2 łyżki koniaku (lub rumu jeżeli rodzynki macerowały się w rumie)
190 g kremu pâtissière

Namoczyć listki żelatyny w zimnej wodzie. Odcisnąć i odstawić na bok.
Ubić delikatnie śmietankę (ubiłam mocniej niż delikatnie ;)). Odstawić na bok.
Rozpuścić żelatynę w garnuszku. Dodać koniak i dokładnie wymieszać. Dodać ¼ kremu pâtissière i wymieszać. Jeżeli temperatura kremu jest wyższa niż 21°C, wstawić miskę z kremem do zimnej wody.
Dodać pozostały krem pâtissière, delikatnie wymieszać. Na końcu dodać ubitą śmietankę i ponownie wymieszać.


Przezroczysta polewa:
Jeżeli macie już dosyć i na samą myć o kolejnej chwili spędzonej przy garach, robi się Wam słabo, to możecie użyć galaretki z jabłek lub pigwy. Galaretką, przed użyciem, należy delikatnie podgrzać. Jeżeli macie ochotę przygotować samemu polewę, oto przepis ;)

50 g cukru
1 opakowanie przezroczystej polewy żelującej do tart owocowych
150 g wody
skórka z połowy cytryny i pomarańczy
łyżeczka soku z cytryny
1/4 laski wanilii
3 listki mięty

Wymieszać polewę żałującą z cukrem. Odstawić na bok.
Wodę podgrzewać z rozkrojoną wanilią, skórką cytryny i pomarańczy. Gdy jest letnia, dodać, cały czas mieszając drewnianą łyżką, wymieszany cukier z polewą. Zagotować, zmniejszyć ogień i gotować około 3 minut. Dodać sok z cytryny i ponownie zagotować. Zdjąć garnek z ognia, dodać listki mięty, przykryć i odstawić na około 15 minut. Odcedzić polewę i pozostawić do całkowitego ostygnięcia w temperaturze pokojowej. Jeśli polewa za mocno się zetnie wystarczy ją delikatnie podgrzać.
Polewę można przechowywać w lodówce przez tydzień lub po prostu ją zamrozić.


Końcówka:)
Odsączyć rodzynki na sitku. Przed użyciem osuszyć je dodatkowo ręczniczkiem papierowym. Przełożyć ciasto ponownie do tortownicy, lub użyć obręczy ze stali nierdzewnej (ta ostania świetnie się sprawdza).
Wylać na ciasto połowę kremu. Na krem wyłożyć rodzynki (zostawić do dekoracji ¼ rodzynek) i przykryć ponownie kremem. Wygładzić starannie wierzch.
Wstawić ciasto na godziną do zamrażalnika. Tak przygotowane ciasto, dokładnie zawinięte w folię można przechowywać w zamrażalniki przez 2 tygodnie.

Udekorować ciasto pozostawionymi rodzynkami oraz świeżym winogronami. Polać zimną polewą i wstawić do lodówki na godzinę.

niedziela, 4 października 2009

Tarta z figami i gorgonzolą



Od dwóch dni walczę z paskudnym bólem gardła. :( Chodzę nadęta, zmęczona, nie w sosie i w dość kiepskim nastroju. Wszystko przez to paskudne gardło. To zadziwiające, jak ból potrafi w jednej chwili odebrać radość z wszystkich, nawet tych najbardziej ulubionych rzeczy. Funkcjonuję w miarę normalnie, robię wszystko to co zazwyczaj. Ostatecznie nie jestem obłożnie chora, ale wszystkie zmysły nastawione są na odbieranie nieprzyjemnych bodźców. Bombarduję organizm chemią, stosuję płukanki z najgorszego chyba w smaku specyfiku – i nic. Wielkie nic. Jak bolało, tak boli.
Wybaczcie, że Was tu raczę tak śmiertelnie nudnym tematem, ale słowo daję... na nic innego nie mam siły. Mam ochotę po prostu się pożalić. Może ktoś pożałuje i pogłaszcze mnie po główce? :D


A ja w zamian, za to pogłaskanie, nakarmię was wirtualnie smakołykiem, który przygotowałam w ostatni piątek, dosłownie na przysłowiowe pięć minut przed tym, jak ból zaatakował. I całe szczęście, bo czułabym niepowetowaną stratę, gdybym musiała oddać swoją porcję mężowi i obejść się smakiem. :-)
A wszystko zaczęło się od tego, że małżonek zrobił mi niespodziankę i kupił kilogram fioletowych, dojrzałych fig. Radość dla mnie tym większa, że nie tak prosto w moim mieście kupić figi! A jak już spotkam (od wielkiego dzwonu!) w co lepiej zaopatrzonym sklepie – to ceny są zwyczajnie koszmarne (no bo czy 5 pln /1 sztukę to nie koszmarna cena?). Tak więc figi trafiły do kuchni, a ja w pierwszej kolejności zrobiłam z nich kolejny (po śliwkowym, którym pochwaliłam się ostatnio) – chutney. Po raz kolejny z nieocenionego przepisu od Bey. :)

Kilka fig, które mi pozostały – wykorzystałam do fajnej tarty (rety, jaka była pyszna!), a właściwie, jak to u mnie ostatnio – do tart w wersji mini. :)
W pamięci miałam niedawny wpis Karolci o figowych tartach (bardzo, bardzo mi się podobały!) i właśnie to stało się głównym bodzćem do własnych kulinarnych działań. :)
Karolci, dziękuję za inspirację, a Was zapraszam do stołu. :)



Mini – tarty z gorgonzolą, figami, boczkiem i orzeszkami piniowymi

Kruche ciasto:
150g mąki (użyłam krupczatki, ale może być zwykła pszenna)
½ łyżeczki soli
1 łyżeczka cukru
75g zimnego masła – pokrojonego w małą kostkę
1-2 łyżki bardzo zimnej wody (zuzyłam 2 łyżki)

Mąkę przesiać wraz z solą i cukrem na stolnicę lub do misy robota, dodać masło pokrojone na małe kawałki. Rozcierać, aż utworzą się małe grudki. Dodać 1 łyżkę zimnej wody i zagnieść ciasto, aż będzie gładkie. Gdyby wciąż było zbyt suche – dodać drugą łyżęk wody.
Uformować kulę, spłaszczyć ją dość mocno, zawinąć w folię spożywczą. Wstawić do lodówki na min. ½ godziny.

Nadzienie:
3 dojrzałe, fioletowe figi
kilka plasterków wędzonego boczku bardzo cieniutko krojonego (ilość taka, by wypełnić pojedynczą warstwą dno foremek (lub jednej dużej)
ok. 80-100 g gorgonzoli (użyłam łagodnej)
2 jaja
6 czubatych łyżek śmietanki 36%
ok. ¼ łyżeczki soli i pieprz (szczypta)
ok. 2-3 łyżki orzeszków piniowych

Rozgrzać piekarnik do 180 st.C. Przygotować kilka małych foremek do tart (u mnie wyszło 6 o średnicy 11cm) lub jedną większą o średnicy 25 -26cm.
Kruche ciasto rozwałkować dość cienko, na grubość 1,5 -2 mm. Wykleić foremki. Delikatnie ponakłuwać ciasto widelcem. Włożyć do piekarnika i podpiekać ok. 10-12 min. Spody mają się ściąć i bardzo delikatnie zezłocić. (Można zastosować metodę podpiekania pod ciężarem np. z ziaren fasoli, choć nie jest to absolutnie konieczne).
Wyjąć foremki z piekarnika i pozostawić na kratce do lekkiego ostudzenia.
W tym czasie przygotować nadzienie.
Figi delikatnie umyć pod bieżącą wodą, dokładnie osuszyć papierowym ręcznikiem. Poprzekrawać w ósemki.
Plastry cieniutko krojonego boczku podsmażyć na suchej patelni (chodzi o to, by wytopić nadmiar tłuszczu, a sam boczek by stał się lekko chrupiący). Wyłożyć boczek na dno kruchych spodów. Następnie ponakładać małe kawałeczki gorgonzoli.
W miseczce rozkłócić 2 jajka. Wymieszać ze śmietanką, solą i pieprzem.
Jajeczną masę wylać równomiernie do wszystkich przygotowanych tart. Na wierzchu każdej z nich rozłożyć po 4 kawałki fig. Posypać orzeszkami piniowymi.
Wstawić do piekarnika i piec ok. 30min., aż masa się zetnie i ładnie zezłoci.
Podawać na ciepło. (Na zimno tez pyszne, próbowałam. :)).
Smacznego! :)

czwartek, 1 października 2009

Weekendowa Piekarnia #44 i powrót do #43

Ależ to był tydzień! Narzuciłam sobie takie tempo, że już bardziej chyba nie można. O nie powiem, było nieźle, bo robiłam to co lubię i co przyjemność dużą sprawia. :) Postawiłam sobie za punkt honoru zrobić więcej, niż zdrowy rozsądek nakazuje i... chyba warto było. :)
W związku z powyższym ucierpiał blog, który z ciężkim sercem odłożyłam na te dni na bok. Nawet za bardzo go nie otwierałam, by nie kusił. Dlatego wybaczcie, że na komentarze pod ostatnim wpisem nie odpowiedziałam. Mówią jednak, że co się odwlecze, to nie uciecze. ;-)



Mocno spóźniona chciałam dzisiaj nadrobić zaległości związane z Weekendową Piekarnią #44, tym bardziej, że obiecałam to naszej gospodyni Alicji. :) Do piekarniczej pracy przystąpiłam już w zeszły piątek, więc to co dzisiaj zaprezentuję, tak naprawdę jest już tylko wspomnieniem zamkniętym w zdjęciach. Z dwóch propozycji Ali, wybrałam rustykalny chleb z gruszkami. I co to był za chleb! C u d o w n y !!! Z delikatną skórką, mięciutki wewnątrz, lekko słodki i te duże kawałki gruszek, które raz po raz zdobiły jego wnętrze. To był chleb idealny do serów. Z ogromną przyjemnością zajadałam z kawałkami cieniutko pokrojonego dojrzałego sera koziego. A ponieważ w tym samym czasie przygotowałam mega – pyszny chutney śliwkowy z przepisu, którym niedawno podzieliła się Bea – więc mało powiedzieć, że to była trójca doskonała. :)


Pozwolę sobie jeszcze na słówko o chutney'u... polecam go z całego serca! :) Jest absolutnie przepyszny! Tak bardzo, że pierwszą przygotowaną porcję pozostawiłam do jedzenia na bieżąco, a kolejną (już gotową) – jutro będę wekowała.

W kwestii pieczywa to jeszcze nie koniec. :) Ano bowiem jak wiadomo kobieta zmienną jest (ach ta niestałość! paskudna cecha :D) i postanowiłam powrócić jeszcze do Weekendowej Piekarni #43, tej samej, której gospodarzyła nam Bea - i upiec chleb, który wcześniej najmniej mnie zainteresował ze wszystkich trzech propozycji. Mowa o chlebie z cukinią i orzechami laskowymi. I dobrze się stało, że tak mnie wzięło na te powroty, bo to bardzo udany wypiek był. :) Smakował nam wszystkim, a najbardziej przykleił się do niego mój szanowny małżonek, który jest wielkim fanem orzechów. :)

Alu i Beatko, dziękuję za super przepisy! :*



Rustykalny chleb z gruszkami
cytuję za Alicją z bloga Kuchnia Alicji

Proporcje na 6 chlebów o wadze 400g

900-950g mąki pszennej T55-tortowa czy chlebowa może być
100g mąki żytniej T130-można dać razową lub biała i razowa pół na pól
25g soli
30g świeżych drożdży
700g wody lub wody zmieszanej z mlekiem
80g miodu
80g masła
1 łyżeczka ziaren wanilii
400g gruszek pokrojonych w kostkę

Uwaga : ciasto jest dosyć lepkie! Można je wyrobić ręcznie lub robotem (również w maszynie do chleba)

W dużej misce wymieszać 900g mąki pszennej, mąkę żytnią i sól. Zrobić wgłębienie i umieścić w nim pokruszone drożdże oraz wodę i miód (można też wcześniej rozpuścić drożdże w małej ilości wody). Najpierw mieszać ciasto drewnianą łyżką zaczynając od środka, następnie wyrobić ciasto ręką, aż będzie spójne (jeśli ciasto bardzo mocno się klei do rąk, można pozostawić je na 5-10 min, by mąka wchłonęła jak najwięcej wody).
Następnie dodajemy masło w kawałkach i wyrabiamy (najpierw delikatnie, potem mocniej), by wytworzył się gluten. Jeśli wyrabiamy mikserem – najpierw 5-7 min na średniej szybkości, później 7-9 min na wyższej szybkości. Na koniec wyrabiania ciasto ma być jednolite, miękkie i elastyczne, nie klei się do ręki (czuć jego lepkość, jego kawałki jednak nie przyczepiają się do ręki).
Dodać kawałki gruszki oraz wanilię delikatnie wyrabiając ciasto i dodając jak najmniej mąki. Przykryć ściereczką i odstawić na ok. 2 godziny (ciasto ma podwoić objętość).
Przełożyć ciasto na lekko posypaną mąką stolnicę i odgazować składając je 2-3 razy. Podzielić na 6 równych części (ok. 400g każda), lekko ( musiałam podsypać sporo mąki)posypać mąką i lekko uformować w niezbyt ścisłą kulę. Pozostawić na 15 min. Następnie uformować końcowe, ścisłe kule, ułożyć je na papierze do pieczenia pozostawiając min. 5 cm odstępu między nimi. Przykryć ściereczką i odstawić na 1h30.
W tym czasie przygotować szablon *do ozdoby : powiększyć obrazek do potrzebnych nam rozmiarów, wydrukować i wyciąć (najlepiej na sztywnym papierze/kartonie).
Piekarnik nagrzać do 220°C wstawiając małe naczynie z wodą.
Chleby lekko spryskać wodą, przyłożyć szablon i posypać mąką (najlepiej żytnią uprzednio przesianą); zdjąć szablon i ewentualnie pozbyć się nadmiaru mąki.
Piec chleby 30 min, następnie wyłączyć piekarnik, uchylić drzwiczki i pozostawić chleby jeszcze na 5 min. Studzić na kratce.


Pszenno-orkiszowy chleb z cukinią, ziemniakami i orzechami
Cytuję za Beą z bloga Bea w Kuchni

(przepis oryginalny – ‘Le Menu’ nr 9/2009)
na 2 keksówki ok. 24 cm długości

zaczyn :
550 g mąki T45
250 g jasnej mąki orkiszowej
25 g drożdży
200 ml letniego mleka
ciasto :
200 ml wody
50 g stopionego masła
2,5 łyżeczki soli
200 g ziemniaków ugotowanych dzień cześniej (w mundurkach)
150 g cukinii
150 g orzechów laskowych

Zaczyn : drożdże rozdrobnić i dobrze rozpuścić w mlekiem. Obydwie mąki wymieszać, zrobić wgłębienie i wlać mleko z drożdżami. Zasypać odrobiną mąki i pozostawić na 25-30 minut, aż drożdże ruszą.
Ziemniaki zetrzeć na grubych oczkach; cukinię zetrzeć na mniejszych oczkach i lekko odcisnąć. Orzechy lekko uprażyć na suchej patelni i wystudzić, rozdrobnić.
Wymieszać wszystkie składniki ciasta i zaczynu i wyrobić na jednolitą masę (uwaga : ciasto jest bardzo lepkie). Przykryć ciasto i odstawić do wyrośnięcia (aż podwoi objętość).
Następnie podzielić ciasto na dwie części i przełożyć je do wysmarowanych oliwą i wysypanych otrębami keksówek, odstawić ponownie na 25-30 minut.
Piec chleby 10 minut w 220ºC, następnie obniżyć temperaturę do 180ºC i piec je jeszcze 35-40 minut. Wyciągnąć chleby z formy i studzić na kratce.