środa, 29 października 2008

Dyniowe gnocchi

Miałam to szczęście, że tego roku udało mi się zakupić kilka sztuk dyni odmiany hokkaido. Ta nowa dla mnie dynia okazała się wielką niespodzianką. Zwłaszcza jej smak niesamowicie mnie zaskoczył, bo oto pierwszy raz spróbowałam dyni, która na podniebieniu pozostawia lekko orzechowe wrażenia. :) Dość ciekawa to odmiana, po zwyczajnych, neutralnych dyniach, powiedziałabym nawet nieco mdłych smakach... O dyni hokkaido przeczytałam pierwszy raz u Bey i choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wkrótce dane mi będzie jej skosztować – to już wtedy niesamowicie spodobał mi się kształt, kolor...jednym słowem cała jej dyniowa postura. :)
Pierwszą upiekłam z kuminem i po prostu ją zjadłam (była bossska!). Drugą użyłam do prezentowanego niedawno risotto.
Dla trzeciej znalazłam zastosowanie w gnocchi. :) Przepis na nie znalazłam tutaj. No i zaczęły się schody... ;-) Bo oto moim oczom ukazały się cudowne, przepiękne zdjęcia, ale przepis... był mało precyzyjny. Żadnych konkretnych proporcji...tylko same ogólne rady. Przeczytałam je ze 3 razy i z duszą na ramieniu postanowiłam wziąć się do dzieła. Okazało się jednak, że nie taki diabeł straszny ;-), a rady autora okazały się bardzo ważne.





I tak, po pierwsze: autor przestrzega przed używaniem innych odmian dyni. Jak twierdzi, tylko z odmianą hokkaido gnocchi zawsze jemu wychodzą. Przy użyciu jakiejkolwiek innej odmiany – zawsze dochodziło do klapy!
I tutaj zapewne ważne jest to, co ostatnio również Bea wspominała na swoim blogu, że dynia hokkaido ma stosunkowo 'suchy' miąższ.
Po drugie: uważać z ilością mąki! Nie za mało, nie za dużo. Ilość mąki za każdym razem może być inna, w zależności od tego jak sucha dynia nam się trafi. Zbyt mało mąki spowoduje, że masa dyniowa będzie mocno kleista i formowanie gnocchi będzie niemożliwe. Zbyt dużo mąki – to niesmaczne, twarde gnocchi wyjdą. Jednym słowem – złoty umiar. ;-)
Po trzecie: zagotujmy wodę wcześniej! Niech będzie przygotowana i czeka.
Po czwarte: formowanie kuleczek będzie dużo łatwiejsze jeśli za każdym razem obsypiemy obie dłonie w mące. Zdecydowanie polecam tę metodę, bo rzeczywiście nawet przy lekko klejącym cieście (a takie moje było) całkiem dobrze się kulały w dłoniach. :)
Tyle rad ogólnych. :)

Gnocchi z tego przepisu wychodzą...lekko słodkie. :) Jest to sprawka zarówno samej dyni, jak i dodatku słodkich ciasteczek amaretti (które notabene dodatkowo zagęszczają ciasto). Jeśli lubicie takie smaki i połączenia – warto spróbować. :)
Ja podałam gnocchi podsmażone na szałwiowym maśle. Ta chrupiąca skorupka była dodatkową, pyszną atrakcją... :)

Na koniec dodam tylko jedno: to przepis z kręgu ryzyka. ;-) Ja zaryzykowałam i udało się! :) Ale przyznam szczerze... liczyłam się z tym, że może być klapa z takim dziwnym przepisem... ;-)





Gnocchi dyniowe z dodatkiem amaretti

dynia hokkaido (moja ważyła ok. 800 g)
kilka ciasteczek amaretti (dałam 3 spore sztuki)
mąka pszenna (tyle ile zabierze miąższ dyni, by dało się formować kulki – u mnie 9 łyżek)

Dynię umyć, osuszyć, pokroić na ćwiartki, pozbawić niejadalnego środka. Wnętrze skropić lekko oliwą. Upiec do miękkości w piekarniku rozgrzanym do temp. 180 st.C (u mnie trwało to ok. 20 min.). Upieczoną ostudzić. Wydrążyć miąższ i widelcem pognieść na gładko (odradzam użycie blendera lub malaksera, by nie upłynnić zbyt mocno miąższu).

W sporym garnku zagotować osoloną wodę (woda powinna być gotowa i czekać na surowe gnocchi. Nie odwrotnie!)

Do miąższu dyniowego wkruszyć ciasteczka amaretti. A następnie dodać mąkę. Uwaga: mąkę dodawać powoli, najlepiej po 1 – 2 łyżce, mieszając każdorazowo masę. Sprawdzać często, czy ciasto jest już na tyle zwarte, że w dłoniach uformujemy kulkę. Ciasto powinno mieć lekko zwartą konsystencję. Formować w dłoniach (koniecznie przy każdej kulce umaczać ręce w mące, łatwiej formować lekko klejące się jeszcze ciasto) kulki wielkości większego orzecha włoskiego. Kulkę lekko spłaszczyć w dłoniach i odłożyć na oprószony mąką blat (stolnicę, deskę kuchenną).
Surowe gnocchi wrzucać partiami (po kilka sztuk) do wrzącej wody. Od chwili wypłynięcia na wierzch – gotować jeszcze ok. 2-3 minut (w zależności od wielkości uformowanych kulek). Wyjąc z wody, pozostawić na talerzu do odparowania.

Dodatkowo:
1-2 łyżki masła
kilka listków świeżej szałwii

Masło rozgrzać na patelni, wrzucić liście szałwii. Chwilę smażyć na małym ogniu, uważając by masło się nie spaliło. Polać odparowane gnocchi masłem. Lub wrzucić gnocchi na patelnię i podrumienić na szałwiowym maśle.
Smacznego!

poniedziałek, 27 października 2008

Pumpkin – chocolate – chip squares

To moja trzecia propozycja na tegoroczny Festiwal Dyniowy. Przepis na ten smakołyk wyszperałam u Marthy Stewart – królowej amerykańskich gospodyń domowych. ;-) Gospodynie (nie tylko amerykańskie ;-)) mają to do siebie, że pieką i gotują smacznie, szybko i z nieskomplikowanych przepisów. ;-) Wykonanie ma być proste, a efekt natychmiastowy! I taki jest ten przepis. :) Ciasto wychodzi lekko wilgotne (zawdzięcza to m.in. dodatkowi dyniowego puree), a dzięki kawałkom czekolady – dobre samopoczucie gwarantowane! ;-)
Podczas pieczenia ciasto rośnie (nawet mnie zdziwiło, że aż tak mocno), ale po kilku minutach stygnięcia, z powrotem opada i pokrojone na kawałki tworzy zgrabne „squares”. Doskonałe do popołudniowej herbaty. :)




Kwadraty dyniowo – czekoladowe
Pumpkin – chocolate – chip squares wg Marthy Stewart

2 szkl. mąki
1 łyżka przyprawy do dyni (ja użyłam tylko cynamonu)
1 łyżeczka sody oczyszczonej
¾ łyżeczki soli

1 szkl. niesolonego masła w temp. pokojowej (dałam 150 g)
1 i ¼ szkl. cukru (użyłam brązowego)
1 duże jajko
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
1 szkl. puree dyniowego
340g chipsów czekoladowych (dałam tylko połowę porcji grubo posiekanej czekolady deserowej)

Piekarnik rozgrzać do temp. 180 st.C. Dno foremki (ok. 33/23 cm) wyłożyć papierem do pieczenia.
W misce wymieszać mąkę, przyprawy, sodę oczyszczoną i sól.
W drugiej misce zmiksować masło z cukrem na puszystą masę. Dodać jajko i ekstrakt waniliowy – wymieszać. Dołożyć puree dyniowe – połączyć z masą jajeczną. Zmniejszyć obroty miksera i wsypać suche składniki. Wszystko razem zmiksować. Wmieszać chipsy czekoladowe.
Wylać ciasto do przygotowanej foremki. Piec ok. 35 – 40 min. Studzić w foremce. Wystudzone ciasto pokroić na 24 kwadraty.
Smacznego!




Piekłam z połowy porcji. Kwadraty zniknęły z prędkością światła. Następnym razem zdecydowanie zrobię z całej porcji. :)

sobota, 25 października 2008

Risotto z dynią curry i zielonym groszkiem

Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią – dzisiaj risotto. Powiem Wam, że risotto, to moje jedno z ulubionych awaryjnych obiadów. Gdy brakuje czasu, gdy brak pomysłu, albo po prostu nie mam ochoty na dłuższe pobyty w kuchni – risotto ratuje mój honor kobiety gotującej. ;-) Pilnuję tego, by w zapasach zawsze mieć dobrej jakości arborio i parmezan. Bo choćby nawet lodówka była pusta (szczęśliwie się to nie zdarza), to z tych dwóch składników wyczaruję ryżową pyszność. Oczywiście do dzisiejszego risotto jak najbardziej się przygotowałam. Przepis i dynia specjalnie czekały na tę okazję. To było coś nowego, takiego risotta jeszcze nie jadłam. Pieczona, mocno aromatyczna dynia, potraktowana orientalnymi przyprawami – fajnie „podkręciła” tradycyjnie przygotowane risotto.
Polecam z całego serca dynię Hokkaido, świetnie tutaj pasuje. A risotto oczywiście pyszne!



Risotto z dynią curry i zielonym groszkiem
inspirowane (ze zmianami) przepisem z The Australian Women's Weekly

porcja na 2 osoby

ok. 300 g dyni pokrojonej w grubą kostkę (polecam odmianę Hokkaido)
½ łyżeczki garam masala
¼ łyżeczki zmiażdżonych ziarenek kardamonu
2 łyżeczki curry (dałam 1 łyżeczkę łagodnego + 1 łyżeczkę ostrego)
1 łyżka oliwy

Piekarnik rozgrzać do temp. 180 st.C.
Do miski wsypać wszystkie przyprawy i oliwę. Wymieszać. Dynię – wydrążoną, obraną ze skórki i pokrojoną w sporą kostkę – wrzucić do miski z przyprawami. Obtoczyć dokładnie, tak by kawałki dyni pokryły się miksturą. Rozłożyć na blasze na papierze do pieczenia pojedynczą warstwą. Piec ok. 15 minut, aż dynie stanie się miękka.

2 łyżki masła
1 niewielka cebulka lub 2 szalotki
1 szkl. ryżu arborio (uprzednio dobrze opłukanego pod bieżącą wodą)
ok. 100 ml białego wytrawnego wina
ok. 400 ml gorącego wywaru warzywnego lub drobiowego
ok. ¼ szkl. zielonego groszku (może być mrożony)

Cebulkę obrać, drobno posiekać. W garnku rozgrzać masło. Smażyć cebulkę, aż się zeszkli. Wrzucić arborio – mieszając chwilę smażyć. Wlać do garnka białe wino. Gdy płyn zostanie wchłonięty przez ryż, dolewać stopniowo po jednej chochelce wywaru, za każdym razem czekając, aż cały zostanie wchłonięty. Gdy ryż będzie już niemal miękki – wraz z ostatnią chochelką wywaru - wrzucić zielony groszek. Na chwilę przed zdjęciem z ognia – dodać upieczoną dynię. Wymieszać. Podawać natychmiast.
Smacznego!

piątek, 24 października 2008

Karaibska zupa dyniowa


Dynie na start! :) Skoro mamy jesień, to i dyni zabraknąć w kuchni nie może. :) I nie może zabraknąć blogowego Festiwalu Dyniowego, któremu w tym roku patronuje Bea z Mojej Kuchni.




Niesamowicie się cieszyłam na ten Festiwal, bowiem moja kulinarna znajomość z dyniami mocno się rozwinęła przez ostatnich 12 miesięcy – czyli od czasu zeszłorocznej zabawy pod tym samym hasłem. Mogłabym powiedzieć, że przeszłam prawdziwą dyniową metamorfozę. Początkowy repertuar był dość ubogi i oscylował tylko w słodkościach. Tym razem będzie zdecydowanie wytrawnie, nie słodko.
Moja pierwsza propozycja – to zupa dyniowa. Smaczna, sycąca, z egzotyczną nutką. Dodatek mleczka kokosowego pozostawia w ustach ten charakterystyczny lekko słodkawy smak. Szczypta curry nadaje zupie aromatu. Najbardziej zaskakujące jest towarzystwo pora. Powiem szczerze, gdy pierwszy raz przygotowywałam zupę z tego przepisu – rozważałam jego pominięcie. Ostatecznie jednak wygrała ciekawość i por w zupie wylądował. I całe szczęście! Połączenie delikatnych dyni i mleczka kokosowego z wyraźniejszym w smaku porem okazało się bardzo ciekawym połączeniem. To świetna zupa! Tak świetna jak jej główny składnik – dynia! :)

A jutro (jeśli czas pozwoli) zapraszam Was na dyniowe risotto. :)





Karaibska zupa dyniowa

inspirowana przepisem z kolekcji „Podróże kulinarne. Kuchnia karaibska.” wyd. Rzeczpospolita

2 + 1 łyżki masła
1 duża cebula, grubo posiekana
2 ząbki czosnku przeciśnięte przez praskę
1 łyżeczka curry w proszku (użyłam pikantnej mieszanki)
2 średnie ziemniaki - obrane, grubo pokrojone
400 g dyni – obranej, grubo pokrojonej
ok. 750 ml bulionu warzywnego lub drobiowego
sól, pieprz do smaku
1 łyżka natki pietruszki – drobno posiekanej
1 szkl. mleczka kokosowego
kawałek pora – pokrojonego w cienkie plasterki

W garnku rozpuścić 2 łyżki masło. Zeszklić na nim cebulę i czosnek. Dodać curry - mieszając podgrzewać ok. 1 min. Dodać ziemniaki i dynię – ponownie mieszając, smażyć przez 1 minutę, tak aby warzywa pokryły się masłem. Dolać bulion, natkę pietruszki, doprawić do smaku solą i pieprzem. Doprowadzić do wrzenia, gotować na wolnym ogniu pod przykryciem aż warzywa staną się miękkie (ok. 15 - 20 min.). Zdjąć z ognia. Zmiksować blenderem. Dodać mleczko kokosowe, wymieszać i ponownie gotować na wolnym ogniu kilka minut, aż składniki dobrze się połączą.
W międzyczasie rozpuścić na patelni pozostałą 1 łyżkę masła i smażyć na nim krążki pora do miękkości.
Podawać zupę przybraną smażonym porem.
Smacznego!

niedziela, 19 października 2008

Porażki kulinarne i zupełnie udane Amaretti



Nie lubię w kuchni ponosić porażek. Nie tragizuję, gdy to czy owo mi nie wyjdzie, ale każdą porażkę powoli muszę w sobie przetrawić, przeanalizować: co, jak i dlaczego? W moim wypadku do kulinarnych wpadek dochodzi najczęściej, gdy bujam w obłokach...(a uwierzcie, zdarza mi się to nader często ;-) ) Ileż to razy nie dość dokładnie przeczytałam przepis i zapomniałam dodać ważnego składnika, albo w całości wrzuciłam jajko, które zdecydowanie powinno mieć oddzielone białko od żółtka... Miałam też wpadkę z powodu tzw. „złośliwości rzeczy martwych”. ;-) Pamiętam jak bardzo chciałam spróbować swych sił w pieczeniu kultowych makaroników (macaroons). Nie wyszły...:( Dopiero kilka dni później się zorientowałam, że przyczyną był piekarnik, który raczył się właśnie wtedy popsuć. ;-/ Czasami bywa tak, że po prostu mam gorszy dzień. Wszystko leci mi z rąk, rozkojarzenie, itp. Wtedy zdecydowanie wiem, że powinnam jak najszybciej wyjść z kuchni, bo nic sensownego spod moich rąk się nie urodzi. ;-) Jednak w największą złość wprawia mnie fakt, gdy moje kulinarne niepowodzenia spowodowane są fatalnym przepisem. Niejednokrotnie już przekonałam się, że „stylizowane zdjęcia” do przepisu to wcale nie rzadkość... Innymi słowy mówiąc, przepis to jedno, a zdjęcie do niego – niekoniecznie przedstawia dokładne odwzorowanie przepisu. Kiedyś oglądałam w tv program na temat kulinarnych „fałszerstw”, jakie stosuje się w reklamach telewizyjnych, czy sesjach zdjęciowych do periodyków. I tak na przykład pięknie sfotografowane lody – to w rzeczywistości uformowane w kulki i zabarwione puree ziemniaczane (one na pewno się nie rozpuszczą i nie popłyną). Błyszcząca kawa – to cola w filiżance (kolor ten sam), a pianka na wierzchu bynajmniej nie pochodzi od mleczka, ale specjalnie spienionego płynu do mycia naczyń... Przykładów było sporo więcej... W każdym razie, jedno jest pewne - ból brzucha gwarantowany... :(
Dzisiaj popełniłam wypiek, który na zdjęciu wyglądał naprawdę świetnie. Wiernie odtworzyłam przepis, a to co wyjęłam z piekarnika – klęska...niejadalna guma, która od razu wylądowała w koszu. :(
Ale nie, oczywiście, że nie zamierzam Wam podawać przepisu na gumę. ;-) Gdy w kuchni coś mi nie wyjdzie – to szybko staram się zabić smutek klinem. Oczywiście kulinarnym. ;-) Tym razem padło na proste, smaczne i szybkie w wykonaniu ciasteczka amaretti. Przepisów na nich znajdziecie bez liku. Jakiś czas temu Bea z Mojej kuchni podawała dwa przepisy na amaretti, w których wykorzystuje się same białka. Ja dla odmiany wyszperałam przepis (tutaj oryginał), gdzie całe jajko „cementuje” mielone migdały. Zapewniam, że żadnych sztuczek i fałszerstw nie stosowałam, a ciasteczka, które widzicie na zdjęciach zrobione zostały zgodnie z poniższym przepisem. ;-)



Amaretti
inspirowane przepisem z blogu Alpineberry (z moimi niewielkimi modyfikacjami)

200 g mielonych migdałów
½ szkl. drobnego cukru (dałam brązowy)
½ łyżeczki kakao
1 duże jajko
1 łyżeczka ekstraktu migdałowego

cukier do obtaczania (dałam brązowy)


Rozgrzać piekarnik do temp. 180 st.C. Blachę wyłożyć papierem do pieczenia.
Wymieszać w misce suche składniki: mielone migdały, cukier i kakao. Dodać rozkłócone jajko i ekstrakt migdałowy. Wyrobić ciasto. Formować w dłoniach kulki o średnicy ok. 2,5 cm (ja użyłam małej gałkownicy). Każdą kulkę obtoczyć w dodatkowym cukrze. Układać na blasze. Odstępy między kulkami nie muszą być zbyt duże, bo ciasto nie rozlewa się nadmiernie w czasie pieczenia. Piec ok. 10 minut. Studzić na kratce.





Migdały, które użyłam – były dość grubo mielone. Stąd też i struktura amaretti wyszła gruboziarnista. Sądzę, że z kakao można z powodzeniem zrezygnować. Ciasteczka z tego przepisu tylko z wierzchu mają chrupiącą skorupkę. Wewnątrz amaretti są lekko wilgotne (ale nie ciągnące).

piątek, 17 października 2008

Pierożki krewetkowe

Jeśli lubicie krewetki – to to danie jest właśnie dla Was. :) Małe pierożki gotowane na parze lub smażone w głębokim oleju – wywodzą się z kuchni chińskiej i stanowią jedną z licznych przystawek na jeden kęs. To nieśmiertelne dim sum, które obowiązkowo podawane jest z zieloną herbatą.
Chciałabym kiedyś spróbować zestawu dim sum przygotowanego przez chińskiego kucharza, z całym bogactwem i różnorodnością: pierożki wszelakiej maści, bułeczki na parze, owoce morza, miseczki z zupą... I ta herbata zaparzana z całym ceremoniałem... Marzenie odległe jak Chiny... ;-)
Póki co, zakasałam rękawy i samodzielnie przygotowałam malutkie pierożki z nadzieniem z krewetek. Bardzo pikantne dzięki świeżemu chilli, rozgrzewające od imbiru i lekko słodkie od sosu ostrygowego. W sam raz na chwilowe zaspokojenie marzeń... ;-)





Pierożki krewetkowe

1 opakowanie gotowych kwadratów ciasta wonton (200g)

1 średniej wielkości cukinia
1 marchewka
1-2 ząbki czosnku
ok. 2 cm kawałek świeżego imbiru
1 łyżeczka posiekanej bardzo drobno świeżej papryczki chilli
1 - 2 łyżki oleju arachidowego lub z pestek winogron

ok. 300 g obranych krewetek
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka sosu ostrygowego
½ - 1 łyżeczki oleju sezamowego

1 jajko
olej do głębokiego smażenia

Krewetki obrać z pancerzyków, usunąć żyłki. Pokroić w plasterki. Jeśli kupicie jak ja - krewetki już wstępnie gotowane – włożyć kawałki do miski, a następnie wymieszać z sosem sojowym, sosem ostrygowym, utartym drobno imbirem, posiekanym chilli i olejem sezamowym. Odstawić.

Obraną marchewkę i umytą cukinię (wraz ze skórką) utrzeć na tarce o grubych oczkach. W woku, lub wysokiej patelni rozgrzać olej, wrzucić przeciśnięty przez praskę czosnek, utarty imbir, posiekaną chilli, cukinię i marchewkę. Mieszając smażyć ok. 2 minut, do lekkiego zeszklenia warzyw. Dodać surowe plasterki krewetek, sos sojowy i ostrygowy i smażyć, aż zmienią kolor na różowy. Zdjąć z ognia, lekko przestudzić.

W wypadku krewetek gotowanych – zeszklone warzywa zdjąć z ognia. Wymieszać z przygotowanymi krewetkami. Lekko przestudzić.

Na środek każdego arkusza ciasta nakładać po łyżce farszu. Brzegi ciasta smarować rozkłóconym jajkiem. Składać arkusz na pół po przekątnej, nadając kształt trójkąta. Można dodatkowo przeciwległe rogi ciasta u podstawy trójkąta zwinąć ku środkowi pierożka i razem je skleić (jak na fotce powyżej).

Smażyć partiami w rozgrzanym oleju do zezłocenia ciasta. Wyjmować z tłuszczu na papierowy ręcznik, by wchłonął tłuszcz. Podawać gorące z sosem sojowym, lub sosem chilli.

czwartek, 16 października 2008

Pita - arabski chleb

3rd World Bread Day hosted by 1x umruehren bitte aka kochtopf

Z okazji dzisiejszego Światowego Dnia Chleba przygotowałam pieczywo, które dla Słowianina z chlebem niewiele ma wspólnego. Bowiem ani wielkością, ani zwłaszcza kształtem naszego bochenka nie przypomina. Już prędzej z bułką nam się kojarzy, choć dość nietypową. Tymczasem pita, o której mówię, to jeden z typowych arabskich chlebów. Bardzo wszechstronny jeśli chodzi o zastosowanie: napełnia się je mięsem, serami, falaflem; rożkiem pity nabiera się dipy; jada bez dodatków maczany w oliwie; kawałkiem chleba zbiera się resztki sosu czy potrawy; czerstwy chleb ląduje na dnie naczynia, by nasiąkł sosem pochodzącym od zawiesistej, sosowej potrawy.
Uwielbiam pity nadziewane grecką sałatką, ale równie bardzo smakują mi urywane kawałki maczane w hummusie. I właśnie w tej drugiej wersji dzisiaj podjadaliśmy arabski chleb. :)
Testowałam różne przepisy na pitę, ale najlepsza wychodzi mi z przepisu Tatter. Podejrzewam, że tajemnica cudnie napuszonej pity tkwi w podwójnym wyrastaniu ciasta. Zawsze wychodzą mi mięciutkie, pękate na zewnątrz i puste w środku chlebki. Ten przepis polecam i Wam! :)



Pita

cytuję za Tatter o Chlebie

450g białej pszennej mąki chlebowej
10g świeżych drożdży (1 łyżeczka instant)
2 łyżeczki soli
280g letniej wody
4 łyżki oliwy z oliwek

Mąkę wymieszałam z pokruszonymi drożdżami. Dodałam sól, wodę i oliwę. Po wymieszaniu, zagniotłam elastyczne, gładkie ciasto. Zostawiłam na 1 godzinę do wyrośnięcia w temperaturze pokojowej (21 C).
Gotowe podzieliłam na 10 części (ok. 76g) i z każdej uformowałam kulkę. Układałam kulki ciasta złączeniem do góry na omączonej powierzchni. Przykryłam dokładnie i zostawiłam na 1 godzinę do ponownego wyrośnięcia. Następnie każdą kulkę rozwałkowałam na owalny placek o grubości 5 mm. Obsypałam pitty odrobiną mąki i zostawiłam pod przykryciem na 20 minut.

Piekłam na kamieniu w piecu rozgrzanym do 230C (można użyć gorącej grubej blachy).
Pitty są gotowe po 4-6 minutach, lub gdy się napuszą znacznie i trzymają kształt. Można potrzymać w piecu nieco dłużej - chlebki będą wtedy bardziej rumiane.

sobota, 11 października 2008

Aloo tikka

Ziemniaczany Tydzień część II 3-12.X.2008

Choć to już ostatnie chwile "Ziemniaczanego Tygodnia cz. II" prowadzonego przez Olgę Smile (z blogu Smaku Imprezy) - postanowiłam choć tym jednym wpisem (i przepisem :)) dołączyć do wspólnej zabawy.

Aloo czyli ziemniaki. Aloo tikka – indyjska przekąska w postaci smażonych kotlecików z ziemniaków, serwowanych zwykle z sosem.
Do bazowych ziemniaków wedle uznania można dodać warzywa (np. zielony groszek czy groch). Kotleciki są baaardzo aromatyczne, bowiem w kuchni indyjskiej – nie szczędzi się na przyprawach. Pachną zatem i kuminem, i kolendrą, i garam masala. Ja lubię ogniście, więc dorzuciłam jeszcze odrobinę posiekanej papryczki chilli. :)
Przygotowuje się je mega szybko. Do tego konsystencja masy pozwala na łatwe formowanie, a potem bezproblemowe smażenie (co ważne, nie rozpadają się).
Podałam je w formie obiadowej, z miętowo – limonkowym brązowym ryżem i sałatką buraczkową. Było pysznie. :)





Aloo tikka

ok. 500 g ugotowanych ziemniaków
1 łyżeczka mielonego kuminu
1 łyżeczka garam masala
½ łyżeczki utartych ziaren kolendry
świeża papryczka chilii (ilość wg własnych możliwości smakowych)
½ puszki ciecierzycy (ok. 200 g)
1 żółtko
4 łyżki mąki z ciecierzycy
sok z 1 limonki
garść posiekanej świeżej mięty
sól do smaku

dodatkowo 1 jajko
dodatkowa mąka z ciecierzycy do obtaczania kotlecików
ghee do smażenia (zastąpiłam olejem z pestek winogron)


Ziemniaki ugotować w osolonej wodzie. Ostudzić i przepuścić przez praskę lub potraktować tłuczkiem do ziemniaków.
Na patelni rozpuścić 2 łyżki ghee. Wsypać przyprawy: kumin, garam masala i mieloną kolendrę. Mieszając smażyć ok. ½ min. Następnie dodać odcedzoną i przepłukaną ciecierzycę, oraz drobno posiekaną papryczkę chilli. Smażyć ok. 2 min. Zdjąć z ognia, chwilę przestudzić, przełożyć do większej miski. Przy pomocy blendera zmiksować ciecierzycę (niekoniecznie bardzo gładko, grubsze kawałki mile widziane). Dołożyć ziemniaki, żółtko jaja, sok z limonki i mąkę z ciecierzycy, świeżą miętę – łyżką lub łopatką zagnieść ciasto. W razie potrzeby – doprawić do smaku solą.
Z masy formować niewielkie kulki, lekko spłaszczyć w dłoniach. Każdy kotlecik zanurzać w rozbełtanym jajku, a następnie obtaczać z wszystkich stron w mące z ciecierzycy (nadmiar strząsnąć).
Na dużej patelni rozgrzać ghee. Smażyć kotleciki z obu stron, aż do zarumienienia. Osączyć z nadmiaru tłuszczu na papierowym ręczniku.
Smacznego!

wtorek, 7 października 2008

Tarta cukiniowa

Cukinia...:) Nie ma, no nie ma pyszniejszego warzywa! No może jeszcze pomidor i bakłażan mogą stanąć w szranki pierwszeństwa, ale w mojej subiektywnej ocenie co najwyżej równają szeregu. Równają, ale nie dorównują. ;-) Niechby o maleńki ułamek, ale zawsze „za”, a nie „przed” cukinią... ;-)
Bo cukinia, moi drodzy, uwiodła mnie dawno temu całą sobą: i skórką zieloną, i delikatnym wnętrzem. I nie wiem jak ona to robi, ale to miłość, która nie więdnie. W tej kwestii ciągle jest wiosna...:)
Właściwie nie zdarza się, bym nie miała w domu kilku jej owoców. Generalnie hołduję zasadzie: dzień bez cukinii – dniem straconym. ;-) I choć to stwierdzenie trzeba przyjąć z pewnym przymrużeniem oka, to jednak kryje w sobie wiele prawdy.




Tarta z cukinią ma same zalety. :) Po pierwsze: zawiera cukinię (to zaleta najważniejsza)! :-) Po drugie: jest pyszna i aromatyczna. Po trzecie: niezwykle prosta w wykonaniu. Po czwarte: syta, ale jednocześnie lekka i niezapychająca (czy to w ogóle możliwe?). Po piątę: znika do ostatniego okruszka. :)
Ciasto na wytrawne tarty niezmiennie robię sposobem, które swoimi korzeniami sięga do przepisu Graz, choć w moim wykonaniu zboczyło z toru pierwotnego. To najlepszy kruchy spód, jaki do tej pory robiłam i jadłam. Dzięki temu, że nie zawiera jajka – jest zadziwiająco lekki i tak kruchy (ale nie rozpadający się!), że niemal rozpływa się w ustach.
Co do nadzienia, żongluję i do woli eksperymentuję w dodatkach. Chyba za każdym razem, moja cukiniowa tarta wygląda inaczej. Wszak wystarczy dać inne zioło lub przyprawę, dodać akcent mięsny (boczek, szynkę parmeńską, itp.), lub towarzystwo warzywne (choćby pomidory czy świeżą paprykę), a już smak będzie zupełnie inny.
Dzisiaj proponuję tartę z małym akcentem czerwieni. :) Pomidory i cukinia bardzo się lubią. :) Dlatego do środka nie pożałowałam jedynych w swoim rodzaju suszonych pomidorów. A na wierzch wyłożyłam plasterki słodkich pomidorków czereśniowych. Do tego sporo listków świeżego tymianku i bazylii. I papryczka chilii! I już! :) Prawda, że proste?





Tarta z cukinią
na formę o średnicy 23 cm

Kruche ciasto na spód:
200 g mąki
100 g zimnego masła, pokrojonego na małe kawałki
2 łyżeczki cukru
szczypta soli
2 łyżki zimnej wody

Mąkę i masło wrzucić do malaksera (lub do robota kuchennego, lub wyłożyć na stolnicę). Miksować, aż do pojawienia się małych grudek. Dodać cukier i sól – znów króciutko zmiksować. Wlać wodę. Krótko zagniatając, wyrobić gładkie ciasto.
Uformować z ciasta kulę, lekko ją spłaszczyć. Zawinąć w folię spożywczą i włożyć do lodówki na min. 30 min.

Nadzienie:
2-3 średnie cukinie
2-3 łyżki oliwy
1 cebula
1-2 ząbki czosnku
1 łyżeczka posiekanej drobniutko świeżej papryczki chilli
kilka sztuk suszonych pomidorów
sól, pieprz do smaku
spora gałązka świeżego tymianku
garść świeżych listków bazylii
1 jajko
ok. 1/3 szkl. utartego parmezanu
kilka pomidorków koktajlowych

Cukinię umyć, osuszyć, zetrzeć do miski na grubej tarce, posypać ok. 1 łyżeczką soli, wymieszać i pozostawić na ok. 30 min., by cukinia puściła sok. Po tym czasie mocno odcisnąć sok.

Rozgrzać piekarnik do temp. 180 st.C.
Schłodzone ciasto wyjąć z lodówki. Na podsypanym mąką blacie / stolnicy – rozwałkować ciasto o średnicy nieco większej niż wymiar formy do tarty. Wyłożyć ciastem formę. Odciąć wystające fragmenty. Piec ok. 10 min. do bardzo lekkiego zezłocenia brzegów (polecam metodę z fasolą).

Na patelni rozgrzać oliwę. Wrzucić drobno pokrojoną cebulę i lekko zeszklić. Dołożyć wyciśnięty czosnek, odciśniętą cukinię i posiekaną papryczkę chilii i dusić ok. 2 - 3 min. aż cukinia zmięknie. Zdjąć patelnię z ognia i pozostawić na chwilę do przestygnięcia farszu.

Do sporej miski wbić jajko i rozkłócić. Dodać dość drobno pokrojone suszone pomidory, listki tymianku i porwane na kawałki listki bazylii. Dołożyć cukinię, oraz utarty parmezan. Wszystko dokładnie wymieszać. Doprawić do smaku solą i pieprzem.
Farsz wyłożyć na podpieczony kruchy spód. Na wierzchu ułożyć plasterki pomidorków.
Piec kolejne 15 – 20 min., aż farsz się zetnie.
Najsmaczniejsze na ciepło.
Smacznego!


poniedziałek, 6 października 2008

Owsiane ciasteczka z żurawiną i białą czekoladą

A ja chyba jednak lubię jesień. :) Najfajniejsza jest taka, gdy za dnia słońce pięknie świeci, a złocisto – brązowe liście szurają pod nogami. A potem gdy przychodzi wieczór i noc, a ja wskakuję do ciepłej pościeli – a niebo zaczyna płakać. A do tego, jakby się jeszcze burza przyplątała...I nic się nie boję, bo w domu jest ciepło i przytulnie, i ciągle jeszcze rozchodzi się zapach pieczonego ciasta, albo aromatycznej zapiekanki. A ja czytam w łóżku książkę i wsłuchuję się jak krople deszczu najpierw nieśmiało, a potem coraz mocniej i mocniej – stukają o szyby i parapet... O tak..., właśnie taką jesień lubię. :)
Ciasteczka owsiane są zdecydowanie jesienne. Właściwie nie wiem dlaczego. Jednak nie latem, nie wiosną, ale właśnie jesienią zabieram się za ich domową produkcję.
Zwykle robię z podwójnej albo i potrójnej porcji, bo znikają niezwykle szybko. Tym razem upiekłam z pojedynczej i to był zdecydowany błąd...zbyt prędko okruszki zostały. Ale nic to! jesień mamy, więc to dobry czas na smaczne powtórki. :)





Ciasteczka owsiane z suszonymi żurawinami i białą czekoladą

z przepisu Bajaderki

3/4 szklanki cukru
1/4 szklanki brązowego cukru
115g masła o temperaturze pokojowej
1 duże jajko
1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
1/2 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
szczypta soli
1 szklanka mąki

1 1/2 szklanki płatków owsianych
3/4 szklanki suszonych żurawin
160g chipsów z białej czekolady lub grubo pokrojonej białej czekolady


Piekarnik rozgrzać do 190 st.C. Masło utrzeć z cukrami na puszystą masę, dodać jajko i wanilię i dobrze ubić. Dodać mąkę, sodę, cynamon i sól - wymieszać. Wsypać płatki owsiane, żurawiny i czekoladę, dobrze połączyć z masą. Z ciasta formować kulki wielkości orzecha włoskiego (można to zrobić gałkownicą do ciasteczek) i układać je na płaskiej blasze. Piec około 10-12 minut do momentu aż brzegi zaczną się lekko rumienić.
Wystudzić na drucianej siateczce.





Ps. Ciasteczka z podanych proporcji są dość słodkie (dla mnie nawet bardzo słodkie), dlatego z powodzeniem można odjąć trochę cukru, albo zrezygnować z czekolady.

sobota, 4 października 2008

Łosoś, bataty i orzeszki piniowe

...a wszystko zapiekane w czerwonym winie.



Powzięliśmy jakiś czas temu mocne postanowienie, by dotąd niedoceniane przez nas ryby – częściej gościły na naszym stole. Prawdę mówiąc, wstyd mi, że mieszkając w bezpośrednim sąsiedztwie dużego akwenu wodnego i mając całkiem niezły dostęp do świeżych ryb morskich i słodkowodnych – zupełnie nie wykorzystujemy tego bogactwa. Jakoś nie jesteśmy zbyt rybni, a te morskie stwory, w głównej mierze kojarzą się nam i owszem z morzem, ale... morzem tłuszczu, w którym pływają na patelni... W każdym razie taki obraz ryb towarzyszy mi od czasów zamierzchłych, bo aż z dzieciństwa. ;-\
Postanowiliśmy zatem zmienić ten stan rzeczy i odkryć ryby na nowo, i zdecydowanie w innym, bardziej zdrowym wydaniu.
Przepis, który dzisiaj podaję, podpatrzyłam w telewizyjnym programie „dzieńdobry tvn”. Od razu mi się spodobał, bo primo: ryba nie ociekała tłuszczem; secundo: towarzyszyły jej warzywa, w tym zdrowe bataty. Takie zbilansowane, jednogarnkowe danie, z którym niewiele pracy, za to efekt, głównie smakowy – pierwsza klasa! Oczywiście kluczową sprawą jest zdobycie naprawdę świeżej ryby. Nie ma bowiem nic gorszego, niż zapach jaki rozsiewa kilkudniowy morski stwór...;-(
Poranna wyprawa na pobliski rynek, zaowocowała w pięknych, świeżych, o intensywnie różowym kolorze mięsa – łososia norweskiego.
Połączenie soczystego, aromatycznego pieczonego mięsa łososia, oraz słodkich batatów – świetnie się komponuje. Do tego całość „podkręcona” słodkimi rodzynkami i jedynymi w swoim rodzaju piniowymi orzeszkami... Do tego kwaśna nutka cytryny lub limonki, mały kieliszek dobrego czerwonego wina i nic więcej nie potrzeba, by znaleźć się w kulinarnym raju... :)
Polecam serdecznie!



Łosoś pieczony z batatami
porcja na 2 osoby:

2 łyżki oliwy
2 bataty
kilka sztuk pomidorków koktajlowych
2 filety z łososia (bez skóry)
2 łyżki orzeszków piniowych
2 łyżki rodzynek
sok z ½ limonki lub cytryny
50 ml czerwonego wina (u mnie półwytrawne)
sól, pieprz

Piekarnik rozgrzać do temperatury 200st. C.
Łososia umyć, osuszyć ręcznikiem papierowym. Z obu stron osolić, popieprzyć i skropić oliwą. Jeśli filety są dość duże – można pokroić na mniejsze kawałki.
Bataty porządnie wyszorować (nie obieramy skórki), pokroić na plastry grubości ok. 1 cm.
Naczynie żaroodporne wysmarować oliwą. Na dnie naczynia wyłożyć krążki batatów, oraz pomidorki koktajlowe (w całości lub połówki). Posypać rodzynkami. Ułożyć kawałki łososia. Skropić całość sokiem z limonki (lub cytryny) i zalać czerwonym winem. Posypać orzeszkami piniowymi.
Piec ok. 20 – 30 minut (ja potrzebowałam 30 min.). W połowie pieczenia warto przełożyć rybę „do góry nogami”, by równomiernie z wszystkich stron się opiekła.
Smacznego!


Ps. W oryginalnym przepisie na wierzchu ryby znajdowała się jeszcze jedna warstwa z liści świeżego szpinaku, którą ja pominęłam.