Nie lubię w kuchni ponosić porażek. Nie tragizuję, gdy to czy owo mi nie wyjdzie, ale każdą porażkę powoli muszę w sobie przetrawić, przeanalizować: co, jak i dlaczego? W moim wypadku do kulinarnych wpadek dochodzi najczęściej, gdy bujam w obłokach...(a uwierzcie, zdarza mi się to nader często ;-) ) Ileż to razy nie dość dokładnie przeczytałam przepis i zapomniałam dodać ważnego składnika, albo w całości wrzuciłam jajko, które zdecydowanie powinno mieć oddzielone białko od żółtka... Miałam też wpadkę z powodu tzw. „złośliwości rzeczy martwych”. ;-) Pamiętam jak bardzo chciałam spróbować swych sił w pieczeniu kultowych makaroników (macaroons). Nie wyszły...:( Dopiero kilka dni później się zorientowałam, że przyczyną był piekarnik, który raczył się właśnie wtedy popsuć. ;-/ Czasami bywa tak, że po prostu mam gorszy dzień. Wszystko leci mi z rąk, rozkojarzenie, itp. Wtedy zdecydowanie wiem, że powinnam jak najszybciej wyjść z kuchni, bo nic sensownego spod moich rąk się nie urodzi. ;-) Jednak w największą złość wprawia mnie fakt, gdy moje kulinarne niepowodzenia spowodowane są fatalnym przepisem. Niejednokrotnie już przekonałam się, że „stylizowane zdjęcia” do przepisu to wcale nie rzadkość... Innymi słowy mówiąc, przepis to jedno, a zdjęcie do niego – niekoniecznie przedstawia dokładne odwzorowanie przepisu. Kiedyś oglądałam w tv program na temat kulinarnych „fałszerstw”, jakie stosuje się w reklamach telewizyjnych, czy sesjach zdjęciowych do periodyków. I tak na przykład pięknie sfotografowane lody – to w rzeczywistości uformowane w kulki i zabarwione puree ziemniaczane (one na pewno się nie rozpuszczą i nie popłyną). Błyszcząca kawa – to cola w filiżance (kolor ten sam), a pianka na wierzchu bynajmniej nie pochodzi od mleczka, ale specjalnie spienionego płynu do mycia naczyń... Przykładów było sporo więcej... W każdym razie, jedno jest pewne - ból brzucha gwarantowany... :(
Dzisiaj popełniłam wypiek, który na zdjęciu wyglądał naprawdę świetnie. Wiernie odtworzyłam przepis, a to co wyjęłam z piekarnika – klęska...niejadalna guma, która od razu wylądowała w koszu. :(
Ale nie, oczywiście, że nie zamierzam Wam podawać przepisu na gumę. ;-) Gdy w kuchni coś mi nie wyjdzie – to szybko staram się zabić smutek klinem. Oczywiście kulinarnym. ;-) Tym razem padło na proste, smaczne i szybkie w wykonaniu ciasteczka amaretti. Przepisów na nich znajdziecie bez liku. Jakiś czas temu Bea z Mojej kuchni podawała dwa przepisy na amaretti, w których wykorzystuje się same białka. Ja dla odmiany wyszperałam przepis (tutaj oryginał), gdzie całe jajko „cementuje” mielone migdały. Zapewniam, że żadnych sztuczek i fałszerstw nie stosowałam, a ciasteczka, które widzicie na zdjęciach zrobione zostały zgodnie z poniższym przepisem. ;-)
Amaretti
inspirowane przepisem z blogu Alpineberry (z moimi niewielkimi modyfikacjami)
200 g mielonych migdałów
½ szkl. drobnego cukru (dałam brązowy)
½ łyżeczki kakao
1 duże jajko
1 łyżeczka ekstraktu migdałowego
cukier do obtaczania (dałam brązowy)
Rozgrzać piekarnik do temp. 180 st.C. Blachę wyłożyć papierem do pieczenia.
Wymieszać w misce suche składniki: mielone migdały, cukier i kakao. Dodać rozkłócone jajko i ekstrakt migdałowy. Wyrobić ciasto. Formować w dłoniach kulki o średnicy ok. 2,5 cm (ja użyłam małej gałkownicy). Każdą kulkę obtoczyć w dodatkowym cukrze. Układać na blasze. Odstępy między kulkami nie muszą być zbyt duże, bo ciasto nie rozlewa się nadmiernie w czasie pieczenia. Piec ok. 10 minut. Studzić na kratce.
Migdały, które użyłam – były dość grubo mielone. Stąd też i struktura amaretti wyszła gruboziarnista. Sądzę, że z kakao można z powodzeniem zrezygnować. Ciasteczka z tego przepisu tylko z wierzchu mają chrupiącą skorupkę. Wewnątrz amaretti są lekko wilgotne (ale nie ciągnące).
Jak ja Cie dobrze rozumiem Malgosiu! Mnie rowniez bujanie w oblokach nie wychodzi na dobre ;) ani tez kulinarny 'stres', gdy praktycznie w tym samym czasie mam zrobic kilka roznych rzeczy ;)
OdpowiedzUsuńA niestety czasami moze i sam przepis ma pewne niedociagniecia. Tyle tylko, ze nie zawsze mi juz starcza wtedy energii by - tak jak Ty - potraktowac klin klinem ;)
A co do dzisiejszego przepisu, to chetnie wyprobuje i te wersje, bo uwielbiamy chyba wszystko co zawiera migdaly :)
Piękne teksty, piękne fotografie. Piękny blog. Jesteś bardzo zdolną osobą.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Smak Domu
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńKazdemu zdarzaja sie kulinarne wpadki, niestety. Kiedys sie zalamywalam i rezygnowalam na jakis czas z pieczenia, teraz jak nie wyjdzie, za chwile robie drugi raz...gdy powodem jest roztargnienie np dodanie calosci cukru nie tam, gdzie trzeba;))...chociaz czasami i zly przepis jest powodem "niespodzianki":(
OdpowiedzUsuń...ale ciasteczka Ci wyszly wspaniale:)))
ps. przepraszam, ten komentarz to ja usunelam, bo niechcacy wyslalam z konta meza:)
Malgosiu mysle, ze takie wpadki zdarzaja sie kazdemu z nas. KAzdy z nas ma TEN dzien albo trafi na TEN przepis.
OdpowiedzUsuńGlowa do gory;)
Makaroniki moze nie naleza do moich ulubionych wypiekow, ale Twoje sa sliczne i kuszace. Nie wspomne o tej pieknej filizance...
Pozdrawiam!
Piękne!!! A ja mam za sobą kulinarną porażkę z amaretti właśnie. Próbowałam robić raz i niestety nie wyszły, ciasteczka się rozpuściły i wyszedł jeden wielki placek:( Na razie zajadam się tymi kupnymi, ale z pewnością jeszcze do nich wrócę.
OdpowiedzUsuńKarolciu, Twoja 'wpadka' z amaretti pewnie zwyczajnie oznacza, ze bialka byly dosc duze (tak bylo tez u mnie), wiec gdy masa wyglada na zbyt lejaca trzeba wtedy dosypac jeszcze troche cukru pudru i migdalow; i wtedy nie moga sie nie udac :)
OdpowiedzUsuńZglasza sie wiecznie bujajaca w oblokach. U mnie porazki sa dosyc czesto choc czesc udaje mi sie uratowac. Dzieje sie tak, bo prawie wszystko robie z polowy porcji wiec jak zdam sobie sprawe, ze czegos dalam za duzo to dosypuje reszte skladnikow (problem jest tylko czy zdam sobie tego sprawe odpowiednio wczesnie ;) )
OdpowiedzUsuńAle ponarzekam razem z Toba co do zdjeci i przepisow. Niestety mam tak coraz czesciej z moja ukochana gazeta i Marta Stewart. Z tych dwoch zrodel coraz mniej rzeczy mi wychodzi i jest to conajmniej frustrujace :(
Takze Malgosiu, nie jestes sama :)
też mam tak ze zdjęciami w kolorowych gazetach i książkach. Dlatego wolę brać przepisy ze wszelakich blogów kulinarnych, tam w większości są zdjęcia prawdziwego jedzenia i wiadomo czego się można spodziewać jako efekt końcowy...
OdpowiedzUsuńA Twoje zdjęcia są przepiękne! Pozdrawiam!
Porażki są okropne ,zwłaszcza te w kuchni .
OdpowiedzUsuńAle te Amaretti wyglądają na prawdziwe :) i na pyszne :)
No to mamy podobnie , z tym , że ja dodatkowo utrudniam sobie zadanie , bo czasami wybieram przepisy bez zdjęć i jeszcze do tego niezbyt dokładne ;-)
OdpowiedzUsuńAmaretti natomiast są bardzo smaczne i takie jak piszesz - z wierzchu chrupiące , a w środku lekko wilgotne i miękkie . Co prawda nigdy nie korzystałam z typowego przepisu na nie , ale jakiś czas temu robiłam babeczki truflowe i "podstawę" do nich stanowiły właśnie takie ciasteczka :-)
Och uwielbiam smak amaretii :)
OdpowiedzUsuńA odnośnie wpadek kulinarnych- całkiem niedawno, bo podczas ziemniaczanego tygodnia u Olgi zupełnie nie wyszło mi ciasto ziemniaczane. Tzn. niby wyszło, bo Osobisty zjadł ze smakiem, ale ja po jednym kawałku stwierdziłam, że to nie jest chyba to, co chciałam wyjąć ostatecznie z piekarnika ;)
pozdrówka
przed chwila zrobilam Liskowe ciasteczka ale zaraz chyba wyprobuje jeszcze Twoje bo wszystkie skladniki mam i chyba sie nie opre :) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńKażdy ma czasem taki dzień, gdy kuchnię powinien omijać szerokim łukiem. Moja największa wpadka miała miejsce kilka lat temu. Chciałam upiec ciasto z okazji urodzin taty. Wtedy nie umiałam w ogóle nic piec, więc zdecydowałam się na gotowca. Przygotowałam wszystko, wrzuciłam do piekarnika i zdziwiłam się wyjmując że nic mi nie wyrosło. Okazało się, że do pieczenia wrzuciłam torebkę z masą do przekładania ciasta, a na stole miałam torebkę z ciastem, które chciałam wymieszać z śmietanką...
OdpowiedzUsuńOdnośnie sztucznych zdjęć to ja się spotkałam z zastępowaniem bitej śmietany pianką do golenia przy robieniu zdjęć.
A Amaretto Twoje bardzo smakowicie wyglądają :)
ja podobnie jak Bea uwielbiam wszystko z migdałami, ale chyba nie odważę sie upiec ciasteczek...może i by wyszły, o to sie nie boję, boję sie, ze zjadłabym wszystkie naraz ;)
OdpowiedzUsuńMyślę że to tylko 50 % porażka, przecież zdjęcia wyszły śliczne ;)
OdpowiedzUsuńWidzę, że nie jestem odosobniona. ;-) Mogłybyśmy wszystkie klub założyć. ;-)) Chociaż oczywiście najlepiej by było, żeby klub świecił pustkami. ;-)
OdpowiedzUsuńEvelvas, bardzo mi miło, że zajrzałaś do mnie. Naprawdę nie wiem, czy zasługuję na tak miłe słowa...
Elu, no właśnie w tym rzecz... Te przepisy, których nikt nie sprawdził, zanim zamieścił na łamach gazety...
Justyno, mam nadzieję, że wyjdą. A może już wyszły? :)
Shinju, hihi, ale uratowałaś sytuację nowym ciastem? ;-)
Aga-aa, zdecydowanie by zniknęły, jeśli lubisz migdały. ;-)
Nina007, ojjj! Tylko, że amaretti, które widać na zdjęciach wyszły koncertowo! :)) To zupełnie inny wypiek z tego samego dnia - wylądował w koszu. ;-) Amaretti miały poprawić mi nastrój po tamtej, wcześniejszej porażce. ;-)
Ech, ja też wiele razy nacięłam się na przepisy z niepewnych źródeł, które kończyły się klęską. Teraz już zdarza mi się to dużo rzadziej, bo z doświadczenia wiem, z którego przepisu wypiek raczej nie ma prawa się udać.
OdpowiedzUsuńA Twoje amaretti to na szczęście przykład, że i przepis i prezentacja może być bez żadnych przekłamań :)
Takie są skutki szybkiego czytania blogów w pracy ;) ale nie mogę się powstrzymać żeby choć na chwilę tu nie zajrzeć i nie przejrzeć, choćby jednym okiem :)
OdpowiedzUsuńJa także nienawidze odnosić porażek-szczególnie w kuchni..ale cóż to chyba jest już wpisane w to zajęcie-jak zresztą w każde inne..:)
OdpowiedzUsuńwww.waniliowachmurka.blox.pl -zapraszam
i Pozdrawiam!