sobota, 28 czerwca 2008

Makaron zielony jak bób

Nie mam ogródka. Nie mam nawet balkonu, który mogłabym zaadaptować na małe zielone gospodarstwo. Ale, żeby posiadać mały zielnik, wystarczą parapety okienne. Od kilku lat, co wiosnę, targam do domu sadzonki, które potem lądują w donicach, zamiast kwiatów. Zauważyłam pewną prawidłowość: co roku zakupuję ich coraz więcej. :) Ogromnie cieszy mnie fakt, że mam swoje ulubione zioła „pod ręką” i w każdej chwili mogę skubnąć co nieco, by aromatycznie okrasić to co akurat przyrządzam do jedzenia. Uwielbiam się przyglądać swojemu zielnikowi, a mam tam sporo zielonej bazylii, dwie odmiany oregano, piękny majeranek, tymianek, rozmaryn, ukochaną miętę cytrynową i szałwię. A ostatnio dodałam im jeszcze towarzystwo lawendy. :) Każdego dnia rano, zaglądam do roślinek i szczegółowo je oglądam. Mam wrażenie, że rozpoznaję każdy nowy, mały listek, który akurat się wyłonił. :) W uprawianiu ziół, najfajniejsze jest to, że tak mało wymagają zachodu. Wystarczy je podlewać i obrywać listki czy starsze pędy, by rośliny nie tylko pięknie rosły, ale dodatkowo się rozrastały.
I chociaż mój zielnik, nie jest imponujących rozmiarów i do ogródkowych grządek równać się nie może – to jednak niemal bez ograniczeń dzień po dniu korzystam z jego dobrodziejstw.
Na zdjęciu powyżej, widać fragment jednego z moich zielonych parapetów. Widoczna perspektywa może jest nieco dziwaczna, ale uwierzcie, musiałam się trochę nagimnastykować, żeby ująć w kadrze swoją zieloną dumę, a przy tym nie wypaść z pierwszego piętra. ;-))




Wczorajszy obiad, był u mnie soczyście zielony. :) Tak zielony, jak młody bób i aromatyczna bazylia. Niezwykle pięknie prezentował się na talerzu, a jeszcze lepiej smakował. Zdjęcia niestety, z powodu zbyt ponurej pogody - nie oddają prawdziwej, radosnej zieleni jaka wylądowała na talerzu. Ale właśnie na przekór tej pogodzie, było u mnie prawdziwie letnie. :)


Orcchiette z pesto z młodego bobu i bazylii

2,5 szkl. makaronu orcchiette
300 g świeżego bobu
3 duże garście listków świeżej bazylii (ok. 5g)
1 duży ząbek czosnku
ok. 1/3 szkl. oliwy z oliwek
4 łyżki świeżo startego pecorino lub parmezanu
Pieprz, sól do smaku
garść orzeszków pinii, zrumienionych na suchej patelni



Bób ugotować na pół twardo (po zawrzeniu wody max. 4-5 min.). Zdjąć z ognia, odcedzić, przepłukać zimną wodą. Obrać z łupinek.

Makaron ugotować al. dente w dużej ilości osolonej wody.

W międzyczasie, gdy makaron się gotuje, do malaksera wrzucić liście świeżej bazylii, czosnek i oliwę z oliwek. Porządnie zmiksować. Dodać 2/3 obranego bobu, utarte pecorino, pieprz (do smaku) i ponownie wszystko dobrze zmiksować. W razie potrzeby jeszcze odrobinę osolić. Można też dodać 2-3 łyżki wody z gotującego się makaronu, by odrobinę rozrzedzić pesto.

Makaron odcedzić. Wrzucić z powrotem do garnka. Wlać pesto i wszystko dokładnie wymieszać.
Wykładać porcje na talerze. Posypać pozostałym bobem i orzechami pinii.
Smacznego!

Smaczne na ciepło i na zimno.

wtorek, 24 czerwca 2008

Nowa szata 'cafe' i lody cafe latte




Podobno kobieta zmienną jest. A do tego ma sto różnych twarzy. :) Tak o nas mówią… Z tą setką to może lekka przesada ;-), ale jeśli chodzi o zmienność, to zbytnio się nie obruszam, bo małego kameleona w sobie hoduję. :) Szkoda, że w życiu codziennym tak niewiele mam możliwości, by tą gadzinę z postronka spuścić. ;-) No może w kuchni… Tam miejsca na nudę i jednostajność nie ma. Każdy dzień inny zapach i inne barwy, i smaki przynosi. Ale właśnie tak sobie wyobrażam swoją (naszą, rodzinną) kulinarną podróż.
Nawiązując do zmian, nowa szata bloga – to coś co chodziło za mną od dawna. Tamta, dotychczasowa była… jaka była. Nie zachwycała mnie, więc postanowiłam w końcu dokonać przeróbek. Czy na długo… tego nie wiem… Nie wykluczam, że za czas jakiś, znów przeprowadzę blogowe rewolucje. Póki co, będzie brązowo i beżowo. Bardzo lubię taką kolorystykę. :) Barwy ziemi. :)
Mam nadzieję, że mój nowy blogowy ‘cafe’ image i Wam się spodoba. W każdym razie do kolejnego przemeblowania. ;-)

Z tej okazji, pozostanę dzisiaj w temacie kawy i beży. :) A konkretnie lodów lekko kawowych i mocno mlecznych. Jednym słowem pyszne lody cafe latte.
Te lody to takie wspomnienie lodów z lat dziecięcych poniekąd. Takich, które się zjadało i prosiło o dokładkę. :) Co prawda wtedy lodów o smaku kawy chyba nie jadałam (nie pamiętam czy takie były w sprzedaży), ale ta lekka konsystencja, ten mleczny (a nie tak jak dzisiaj mocno śmietankowy) smak – to wspomnienia jak z PRL-u. ;-)
Masę lodową wykonałam na bazie creme anglaise, na który przepis zaczerpnęłam z wspominanej już niejednokrotnie książki „Jajka” Michela Roux’a.
Z podanych poniżej proporcji ukręciłam trochę mniej niż 1 litr gotowych lodów (ok. 900 ml). Użyłam kawy instant, choć zapewne niewielka ilość prawdziwego espresso byłaby bardziej pożądana. A ponieważ nie pożałowałam ziaren z laski wanilii – uzyskałam niebywale pyszną łakoć.
Lody musiałam domrażać w zamrażalniku, bo masa wyjęta z maszynki nie miała jeszcze konsystencji gotowej do bezpośredniego spożycia.
Muszę uczciwie przyznać, że lody wyszły idealne. Mimo trzymania ich w zamrażalniku zaprogramowanym na temperaturę -18 st.C (a ostatecznie stały tam 3 pełne doby, zanim do końca je zjedliśmy) – ani razu nie miałam problemu ze zbyt twardą masą. Oczywiście nie były tak miękkie i napowietrzone, jak wiele lodów kupnych, niemniej gałki nabierałam z przyjemnością. :)






Lody cafe latte

1 (ok. 750 ml) porcja creme anglaise (kremu angielskiego) – przepis poniżej
100 ml śmietanki kremówki (dałam 30%) – można pominąć
1 płaska łyżeczka kawy instant

Creme anglaise – wg Michela Roux

500 ml mleka (użyłam 3,2%)
125 g drobnego cukru
1 laska wanilii przecięta wzdłuż
6 żółtek

Do rondla wlewamy mleko, dodajemy 2/3 cukru, zdjęte ziarenka wanilii, oraz pozostałą przeciętą laskę wanilii. Na średnim ogniu doprowadzamy do wrzenia. Odlewamy do filiżanki 3 łyżki mleka, w którym rozpuszczamy bardzo dokładnie kawę instant.
W międzyczasie w misce ucieramy żółtka z pozostałą ilością cukru, aż do uzyskania jasnego, gładkiego kremu, o rzadkiej konsystencji.
Gotujące się mleko wlewamy do żółtek wolnym, równym strumieniem, cały czas (!) mieszając trzepaczką (ja to robiłam w robocie kuchennym; mieszadło pracowało na dość wysokich obrotach, a ja powoli wlewałam mleko).
Następnie ponownie wylewamy wszystko z powrotem do rondla.
Przygotowujemy szybko dwie miski: jedną dużą, do której nakładamy kostki lodu (będzie potrzebne do lodowej kąpieli), oraz drugą mniejszą miskę, taka która zmieści się w tej dużej i jednocześnie pomieści przygotowywaną masę. Warto od razu przygotować też dość gęste sito.
Rondel z masą stawiamy na bardzo małym ogniu. Wlewamy rozpuszczoną kawę i dokładnie mieszamy. Nie zagotowujemy masy (jeśli nie chcemy uzyskać jajecznicy)! Cały czas mieszamy drewnianą łyżką, aż krem będzie ją lekko oblepiał. Kiedy przejedziemy po łyżce palcem – powinien się całkowicie zmywać. Natychmiast zdejmujemy z ognia.


Gotowy creme anglaise przelewamy przez sito do miski zanurzonej w lodowej kąpieli. Chłodzimy, mieszając od czasu do czasu, aby nie powstał kożuch. Kiedy porządnie ostygnie (ja ten czas wydłużyłam dodatkowo, poprzez wstawienie kremu do lodówki na 2 godziny) – mieszamy z zimną śmietaną kremówką (o ile z niej nie rezygnujemy) i przelewamy do maszynki do lodów, i przygotowujemy dalej wg jej instrukcji. W razie potrzeby – domrażać masę lodową w zamrażalniku.
Smacznego!


sobota, 21 czerwca 2008

Tajski obiad

Przez większość dnia było dzisiaj ponuro lub padał deszcz. Pogoda tak nijaka, że aż prosiło się by zwinąć się w kłębek i zasnąć, albo ‘dołożyć czymś z grubej rury’. Ot tak, dla kontrastu. Zamknęłam się w kuchni i dałam czadu. Wyżyłam się na ostro.
Ach, jak cudnie paliło w podniebienie! Co tutaj dużo mówić… było gorąco! :)

A zatem, bez wstępu, bez przynudzania – dzisiejszy dzień odebrał mi całkowitą ochotę na mdłe opisy. Zamiast nich, zapraszam na pikantne konkrety. :)





Kurczak z kolendrą po tajsku
Inspirowane „Z kuchennej półeczki. Kuchnia Tajska

2 filety z piersi kurczaka

Marynata:
Sok z 1 limonki
Skórka z limonki – drobno starta
2 duże ząbki czosnku
2 cm świeżego, obranego imbiru
Świeże czerwone chilii, bez pestek
Garść świeżej kolendry, posiekanej
2 łyżki sosu sojowego
1 łyżeczka cukru pudru
2/3 szkl. mleczka kokosowego

Czosnek i imbir obrać, posiekać lub zetrzeć. Papryczkę chilii drobno pokroić. Wymieszać z pozostałymi składnikami marynaty. (Można tez wszystkie składniki wrzucić do blendera i wszystko razem zmiksować).
Umyte i osuszone piersi z kurczaka ułożyć w niemetalowym naczyniu, najlepiej żaroodpornym, w którym będziemy potem zapiekać. Zalać gotową marynatą; dokładnie obtoczyć nią mięso ze wszystkich stron. Naczynie zafoliować i odstawić do lodówki na min. 1 godzinę.
Piekarnik rozgrzać do 200 st.C.
Zlać całą marynatę do rondla.
Mięso piec przez ok. 15 min, aż będzie miękkie.
W tym czasie odzyskaną marynatę zagotować. Zmniejszyć temperaturę i gotować powoli przez kilka minut, aż sos się zredukuje i stanie nieco gęsty.
Powstały sos podawać do upieczonego kurczaka.





Tajskie curry z fasolki
Inspirowane „Z kuchennej półeczki. Kuchnia Tajska

400 g zielonej fasolki szparagowej, obranej

1 łyżeczka oleju arachidowego lub słonecznikowego
1 ząbek czosnku
1 małe, ostre czerwone chili, bez pestek
1 łodyga trawy cytrynowej
1 łyżeczka tajskiego sosu rybnego
1/3 szkl. mleczka kokosowego

Fasolkę pokroić w 5 cm kawałki. Ugotować al dente w osolonej wodzie. Odcedzić.

Czosnek, chilii, trawę cytrynową drobno posiekać lub zetrzeć na tarce.
W głębokiej patelni lub woku rozgrzać łyżeczkę oleju. Wrzucić posiekane składniki, przemieszać. Szybko dodać sos rybny i mleczko kokosowe. Dokładnie wymieszać. Dorzucić ugotowaną fasolkę. Dusić kilka minut, aż fasolka zmięknie, a płyn częściowo odparuje.

wtorek, 17 czerwca 2008

Lody truskawkowo - imbirowe

Truskawki, jak żaden inny owoc, nigdy mi się nie nudzą. Może dlatego, że tak krótko trwa ich czas (mówimy o pysznej, aromatycznej truskawce sezonowej, a nie pięknych z wyglądu, ale zupełnie bezsmakowych, pędzonych ich substytutach), a może dlatego, że zwyczajnie je uwielbiam i przedkładam nad wszystkie inne owoce. Gdyby nie zdrowy rozsądek, który szczęśliwie jeszcze jako tako funkcjonuje, pewnie jadłabym truskawki na śniadanie, obiad i kolację. ;-) W sumie, nie taki to znowu zły pomysł… figura na tym by co nieco zyskała. :)
Tym razem chciałam się podzielić pomysłem na lody truskawkowe. Sam podstawowy przepis nie kryje w sobie nic nadzwyczajnego. Mnóstwo podobnych można znaleźć na forach i blogach netowych. Moja innowacja była jedna malutka: postanowiłam połączyć słodką truskawkę z imbirem, a dokładniej z gęstym, lepkim, również słodkim, ale jednocześnie ostrym w smaku i przyjemnie rozgrzewającym syropem imbirowym.
Syrop ten wykonałam sama, a właściwiej byłoby powiedzieć, że syrop zrobił się sam, jako produkt ‘uboczny’ domowego kandyzowania świeżego imbiru. Syrop był tak smaczny, że żal było mi go wylewać. Zlałam go zatem do małych buteleczek i odstawiłam do szafki. Długo nie miałam pomysłu do czego go użyć. I dopiero teraz, zajadając pyszne truskawki – zaświtał mi pomysł połączenia tych dwojga.
Kombinacja wyszła udana, więc czym prędzej śpieszę się podzielić. :)






Lody truskawkowo - imbirowe

2 łyżeczki sypkiej żelatyny, rozpuszczone w 3-4 łyżeczkach gorącej wody. Ostudzona.

½ kg odszypułkowanych truskawek
ok. 1/3 szkl. cukru (lub do smaku)
150 ml mleka 3,2%
200 ml śmietanki 30%
2 łyżki syropu imbirowego

Truskawki drobno pokroić lub zmiksować, ale tak, by pozostały widoczne cząstki. Wymieszać z cukrem i pozostawić najlepiej na całą noc w lodówce.
Zimne mleko i śmietankę (prosto z lodówki) razem połączyć. Dodać ostudzoną żelatynę, oraz syrop imbirowy. Dokładnie wymieszać. Na koniec wmieszać rozdrobnione truskawki, wraz z sokiem, które puściły.
Ukręcić masę w maszynce do lodów. W razie potrzeby domrozić w zamrażalniku.

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Warzywne curry z orzechami nerkowca

Szybki obiad dla zapracowanych, dla leniwych lub wiecznie odpoczywających. ;-) Do tego aromatyczny, z orzechową niespodzianką, nieco pikantny (a może być bardzo ostry, jeśli odważymy się na większą ilość pasty curry). Dla wszystkich lubiących bezmięsne posiłki i azjatyckie klimaty. Mało pracy, mało zmywania, smaczny efekt. Czyli wszystko to co, w kuchni lubię najbardziej. :)




Warzywne curry z orzechami nerkowca
Inspirowane przepisem z „Kuchni wegetariańskiej” wyd. Parragon

1 szkl. różyczek brokuła
1 niewielka cukinia
1 mały bakłażan
2 łyżki oleju
250 ml mleczka kokosowego
1 łyżeczka czerwonej pasty curry
1 liść limonki kaffir
1/2 łyżeczki sosu sojowego
¼ szkl. orzechów nerkowca
Garść świeżych listków bazylii

Różyczki brokuła ugotować lekko twardawe na parze lub w wodzie. Odcedzić, odstawić.

Bakłażana pokroić w plastry grubości ok. 1 cm, posolić, odstawić na 15 min., by puścił sok. Papierowym ręcznikiem osuszyć. Bakłażana i cukinię pokroić w niezbyt małą kostkę.

W woku lub głębokiej patelni rozgrzać mocno 1 łyżkę oleju. Wrzucić pokrojonego bakłażana i smażyć kilka chwil, aż lekko zbrązowieje.. Zdjąć z patelni. Na tej samej patelni rozgrzać drugą łyżkę oleju i krótko przesmażyć cukinię (tylko żeby się lekko zeszkliła). Dodać spowrotem bakłażana. Włożyć pastę curry i intensywnie wszystko zamieszać. Zalać mleczkiem kokosowym, sosem sojowym i wrzucić do środka listek limonki kaffir. Zagotować. Dołożyć orzechy nerkowca, oraz brokuła i wszystko razem dusić kilka minut, aż warzywa zmiękną. Na sam koniec wrzucić świeżą bazylię, szybko przemieszać i od razu wyłączyć ogień.
Podawać gorące jako samodzielne danie, lub z dodatkiem ryżu.


niedziela, 15 czerwca 2008

Tarteletki



Był taki czas, że wszelkie próby wykonywania tartaletek – kończyły się fiaskiem. Wychodziły mi niezgrabne, zbyt mocno wyrośnięte, tak, że na nadzienie brakowało miejsca. Czasem tak kruche, że z foremek wyjmowałam w kawałkach. Totalne porażki. Potrzebowałam trochę czasu, by metodą prób i błędów dociec co robiłam źle, i który z testowanych przepisów na kruche ciasto jest najlepszy. Przyczyna, jak zwykle w takich przypadkach, okazała się banalna. Jestem kulinarnym typem, który lubi sobie skracać pracę i jeśli to możliwe – nie wyciągam z szafek tych wszystkich utensylii, które potem trzeba zmywać i czyścić. ;-) W tym wypadku chodziło o wałek… Z lenistwa, foremki wylepiałam ciastem ręcznie. Ot, taka dziergana robota… tutaj ciasta grubiej, tam cieniej, plackowate zlepianki, a efekty żenujące. ;-) Ale wystarczyło sięgnąć po wałek i każdy plasterek surowego ciasta równo i cienko rozwałkować, by niezgrabne tarteletki – zamienić w kulinarne okazy. Takie proste!
Jeśli chodzi o ciasto – to najlepiej sprawdzają mi się klasyczne proporcje, proponowane również przez Pierra Herme’a: 2 części mąki na 1 część masła i całe jajko. Z jego przepisu ciasto wychodzi miękkie, ale całkiem nieźle się wałkuje, a po upieczeniu jest cudnie kruche i maślane. Idealne.
Zważywszy na truskawkowy sezon (do tego mój absolutnie ulubiony owoc), nie mogłam sobie odmówić, by właśnie one dumnie ozdobiły tartaletki. Jako nadzienie użyłam zwykły serek homogenizowany, ale równie dobrze (a może i lepiej) pasowałby krem z mascarpone, albo kremowa śmietana.


Truskawkowe tartaletki

Kruche ciasto:
250 g przesianej mąki
125g masła
125 g cukru pudru
1 jajko


Mąkę przesiać na stolnicę lub do misy robota, dodać masło pokrojone na małe kawałki. Rozcierać, aż utworzą się małe grudki. Dodać przesiany cukier puder – wymieszać, a następnie wbić całe jajko. Zagniatać, niezbyt długo, aż będzie gładkie.
Uformować wałek o średnicy ok. 5 - 6cm, zawinąć w folię spożywczą. Wstawić do lodówki na min. ½ godziny.

Piekarnik rozgrzać do 200 st. C. Przygotować foremki do tartaletek – wysmarować masłem lub olejem roślinnym, oprószyć lekko mąką.

Schłodzone ciasto pokroić na plasterki ( u mnie grubości ok. 1 cm). Każdy plasterek rozwałkować dość cienko do wielkości odpowiadającej średnicy foremek. Wyłożyć foremki ciastem. Piec ok. 15 min. (do lekkiego zarumienienia). Gotowe spody delikatnie wyjmować z foremek po ostudzeniu.

* Z tej porcji ciasta wyszło mi 25 spodów o górnej średnicy foremki 7 cm


Nadzienie:
serk homogeniozwany lub ubita śmietana kremówka
truskawki lub inne owoce jagodowe

Na gotowe spody nakładać po 1 łyżce serka, ozdabiać owocami.


czwartek, 12 czerwca 2008

Truskawkowy deser, czyli prawie tiramisu



Nie byłoby tego deseru, gdyby nie Dziunia i jej obłędne zdjęcia. Masochistycznie zostawiłam otwarte zdjęcie na ekranie i raz po raz, wpatrywałam się jak przysłowiowa „kura w gnat”. Po co? Ach! po co mi to było? Choć coraz częściej powtarzam sobie: koniec ze słodkościami – uległam w tempie ekspresowym (gdzie ta silna wola?!) i czym prędzej zasiliłam lodówkę w niezbędne składniki.
Dla miłośników truskawek – to idealny deser: zimny, słodko - kwaśny i bardzo owocowy. Pyszny! Mój małżonek oszalał na jego punkcie. :) Mnie smakował, ale trochę przesadziłam z ilością soku z cytryny (podwoiłam ilość z przepisu). Natomiast aż o połowę zmniejszyłam ilość mleka skondensowanego i słodyczy jak dla mnie było w sam raz.
Polecam wszystkim łasuchom! :)




Tiramisu truskawkowe
Cytuję za Dziunią, oraz za Linn

Masa z 500 g mascarpone, ok. 400 g mleka słodzonego skondensowanego i 3 łyżeczek esencji waniliowej
duża paczka biszkoptów savoiardi
3/4 kg truskawek pokrojonych na ćwiartki
sok z 1 cytryny
cukier do smaku, ja zużyłam ok. 2 łyżek
wódka owocowa (np. żurawinowa Bobeline jakiej użyłam)

Truskawki mieszamy z sokiem z cytryny i posypujemy cukrem, odstawiamy na min 1/2
godziny żeby puściły sok.

Przełożyć mascarpone ( bezpośrednio wyjęte z lodówki ) do miski. Zmiksować na puszysty krem przechodząc od niższej do najwyższej szybkości miksera.
Dokładać partiami mleko skondensowane nadal miksując Ilość mleka należy dobrać indywidualnie (próbować juz od mniej więcej 150 g).

Do prostokątnego i głębokiego naczynia szklanego wkładamy jedną warstwą biszkopty,
skrapiamy je dość obficie wódką i wykładamy połowę truskawek z sokiem, a na truskawki
wykładamy połowę masy. Teraz układamy drugą warstwę identyczną jak pierwsza, czyli
biszkopty, wódka, truskawki, masa. Wierzch można ozdobić owocami lub pozostawić tylko
wygładzony lekko. Deser wstawiamy do lodówki najlepiej na minimum 8-10 godzin, wtedy
biszkopty zmiękną, a wszystko się dobrze połączy. Kroić należy nożem maczanym we
wrzątku.

sobota, 7 czerwca 2008

Krem z marchewki i soczewicy



Jak pogodzić sprzeczne interesy kulinarno – smakowe dwójki dzieci, a do tego jeszcze dorosłych wkręcić…? ;-)
Często mam nie lada zagwozdkę, bo zasadniczo każdy z nas oczekuje czegoś innego i co innego najbardziej lubi.
Paradoksalnie, najmniejszy kłopot sprawia mi nasza roczna córeczka. :) Skarb! Prawdziwy skarb! Zjada dokładnie wszystko bez wybrzydzania. Nie ma takiej potrawy / warzywa / owoca, którego odmówiłaby spożyć. Buzię otwiera chętnie i szeroko, a gdy talerz zaświeci pustką – najczęściej wpada w głośny płacz. ;-)) Po czym domaga się dokładki wprost z talerza mamy czy taty. :)
Z synkiem – przedszkolakiem sprawa jest poważniejsza. Tego nie lubi, tamtego nie lubi, wiele owoców i warzyw są beee (o dziwo… nie szpinak)… Ciężki przypadek. ;-) Z mężem tez różnie bywa... Zresztą, wszystkie / wszyscy wiemy, że mężczyźni to duże dzieci i tak jak one, mają swoje kulinarne humory. ;-)
Zupy u nas nie są szczególnie popularne (a szkoda!), a jeśli już, to wzięcie mają głównie zupy – kremy, z tej prostej przyczyny, że nie widać zawartości. Łatwiej jest przekonać (zwłaszcza męską część rodziny), że w zupie pływają zjadliwe warzywa. I choć zupa, którą dzisiaj przedstawiam, zawiera składniki, które wszyscy lubimy – wolałam przezornie i na wszelki wypadek je ukryć. ;-)
A poza tym, nie wiem jak Wy, ale mnie sprawia przyjemność od czasu do czasu podelektować się jedwabistym, gęstym kremem, bez konieczności żucia i gryzienia. :)


Krem z marchewki i soczewicy

ok. 300 g marchewek (na wiosnę idealne są młode warzywa)
½ szkl. łuskanej czerwonej soczewicy
1 cebula, drobno posiekana
1 ząbek czosnku, wyciśnięty przez praskę
2 łyżki masła klarowanego, lub oliwy
1 łyżeczka świeżo utartego kuminu
½ łyżeczki utartych ziaren kolendry
½ łyżeczka kurkumy
sól, pieprz do smaku
1 litr (4 szkl.) bulionu warzywnego lub drobiowego

W garnku rozgrzać masło lub oliwę, wrzucić posiekana cebulę i lekko zeszklić. Dodać przeciśnięty przez praskę czosnek, a także przyprawy: kumin, kolendrę i kurkumę. Chwilę przesmażyć, do uwolnienia aromatów. Wrzucić czerwoną soczewicę, uprzednio przepłukaną na sicie pod bieżącą wodą. A następnie oczyszczone i pokrojone w plastry marchewki. Wszystko razem smażyć kilka chwil. Zalać przygotowanym bulionem. Gotować do miękkości soczewicy i marchwi (ok. 20-30min.).
Kilka plastrów marchwi odłożyć do ozdoby. Pozostałą część zupy zmiksować na mniej lub bardziej gładko (wedle własnych upodobań). Doprawić solą i pieprzem do smaku.
Smacznego!

piątek, 6 czerwca 2008

Na dzień dobry – truskawki! A na dobranoc...truskawki!

Kto powiedział, że deserem nie można rozpocząć dnia? Czyż nieprzyjemnie jest na dobry początek zaserwować sobie zdrową, pyszną słodycz? Czyż nie fajniej, zamiast kolejnej, nieśmiertelnej kanapki – nacieszyć się kolorowym śniadaniem? Jestem zdecydowanie na tak! Od kilkunastu dni, każdego wieczora przygotowuję proste owocowe sałatki, które następnego dnia zjadamy właśnie na śniadanie. Obowiązkowym składnikiem są truskawki. :) Duuużo truskawek! A dla towarzystwa dodaję im owoce, które akurat mam w domu: jabłko, kiwi, mango, ananas, banana, winogrona, gruszkę. Zresztą można wrzucić jakiekolwiek sezonowe, dostępne na targu. Takie śniadanie, choć lekkie, daje sporo energii na najbliższe godziny.
Na dzisiaj przygotowałam trochę inną wersję owocowego śniadania. Bardziej pracochłonną i bardziej deserową, niż zwykła sałatka. Ot, taka specjalna wersja na dzisiejszy start truskawkowego tygodnia. :)




Warstwowy deser owocowy

1 mango
500 g odszypułkowanych truskawek
360 g gęstego naturalnego jogurtu (typu greckiego)
1 cytryna (zetrzeć drobno skórkę i wycisnąć sok)
2 łyżki + 1 łyżeczka cukru (lub do smaku)
2 łyżki płynnego miodu
5 g żelatyny (ok. ¾ łyżki)
1/3 szkl. gorącej wody


Żelatynę zalać gorącą wodą i mieszać, aż do całkowitego rozpuszczenia. Zostawić do ostygnięcia.

Mango obrać, pokroić na kawałki, zmiksować (niekoniecznie gładko). Dodać 3 łyżki przygotowanej żelatyny, 1 łyżeczkę cukru, oraz 2/3 pojemności wyciśniętego soku z cytryny. Wymieszać. Odstawić do lodówki.

Obrane truskawki, ok. 2 łyżek cukru, pozostały sok z cytryny, oraz resztę żelatyny (ok. 4 łyżek) – zmiksować. Odstawić do lodówki.

Jogurt naturalny wymieszać z płynnym miodem i skórką cytryny.

Przygotować naczynia: szklanki, pucharki, spore kielichy, itp.
Układać warstwami: truskawki – jogurt – mango – jogurt – truskawki. Wstawić do lodówki na kilka godzin do zastygnięcia.

*Używam niewielkiej ilości żelatyny. Warstwy owocowe nie zastygają na sztywno jak galaretka, ale są lekko ścięte.

************************************************************************


Dzień rozpoczęłam truskawkami, dzień zakończyłam truskawkami. :) A konkretnie klasycznym połączeniem: truskawki i świeże, młode listki szpinaku - okraszone kilkoma kroplami dobrej toskańskiej oliwy, gęstym octem balsamicznym i świeżo utłuczonym pieprzem.
I tym zdrowym akcentem, mówię: Dobranoc! :)



Sałatka ze szpinaku i truskawek

spora garść listków młodego szpinaku (ok. 25g)
ok. 100g truskawek
½ łyżeczki oliwy z oliwek extra vergine
½ łyżeczki octu balsamicznego
4-5 ziarenek pieprzu różowego

Listki szpinaku przepłukać i dobrze osuszyć. Truskawki odszypułkować (jeśli są zapiaszczone, to wcześniej lekko opłukać pod bieżącą wodą).
Szpinak i truskawki ułożyć na talerzu. Skropić oliwą i octem balsamicznym. Oprószyć grubo zmiażdżonymi ziarenkami pieprzu różowego.
Podawać od razu.

wtorek, 3 czerwca 2008

Trzy kolory



Zielony jak matcha, biały jak śmietana i mascarpone, i żółty jak mango. :) Trójwarstwowe, trójkolorowe, trójsmakowe ciasto. Powstało na potrzebę chwili. Wyszło pyszne, choć nie obeszło się bez małego rozczarowania kolorystycznego.
Matchę kupiłam poraz pierwszy już kilka tygodni temu z myślą, by za blogowym nurtem (zapoczątkowanym przez Beę) zmierzyć swoje siły w makaronikowym szale. Chęci chęciami, ale gdy uświadomiłam sobie, że słodkie makaroniki to nie lada wyzwanie czasowe – wykonanie ich odłożyłam na czas bliżej nieokreślony.
Tymczasem, zielona matcha tak mnie intryguje w swej zieloności, że uznałam za konieczne zieloność tą kulinarnie jak najszybciej zastosować. :)
Swoją matcha kupiłam w Kuchniach Świata. Żywo zielonej barwy pudełeczko, dawało nadzieję (złudną jak się okazało), że ukryty w środku proszek również ma piękną, soczyście zielona barwę… Otworzyłam pudełeczko i niestety… matcha okazała się nieco wyblakła. :(
Szkoda… Liczyłam na to, że ciasto które sobie wydumałam, będzie świeciło soczystą, wiosenną zielenią. A pozostało mi się cieszyć co najwyżej jesienią… ;-)
Muszę jednak przyznać, że kolory grają tutaj mimo wszystko drugorzędną rolę. Zróżnicowane smakowo warstwy ciasta nieźle się komponują: warstwa śmietanowa daje lekką słodycz, owocowy mus nadaje przyjemne orzeźwienie, a wyczuwalna herbaciana nutka przynosi miły moment zaskoczenia na języku. :)
Wszelkie ciasta (nawet te ulubione) potrzebują w moim domu zwykle kilka dni, zanim je zjemy. To ciasto pochłonęliśmy w mig. :) Jest tak lekkie, że znika samo. :)




Trójkolorowe ciasto z matcha i mango


Zielony spód:
3 jajka
¼ szkl. cukru
1 łyżka masła rozpuszczonego
50 g mąki tortowej
40 g mąki ziemniaczanej
¾ łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżeczki matcha (sproszkowana zielona herbata)

Piekarnik rozgrzać do temp. 180 st.C.
Kwadratową tortownicę o wym. 23x23cm wysmarować masłem i oprószyć mąką.

Jajka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę.
Obie mąki, proszek do pieczenia i matcha przesiać przez sito. Dodać do masy jajecznej, wymieszać. Na koniec wmieszać roztopione i ostudzone masło.
Wylać do formy. Piec ok. 15 min. Ostudzić.

Biała warstwa:
1 małe op. (375 ml) śmietany kremówki 30%
1 śmietan-fix (niekoniecznie)
100 g białej czekolady
½ op. (125 g) mascarpone

Śmietanę z dodatkiem śmietan-fixu ubić na sztywno.
Białą czekoladę rozpuścić na parze. Ostudzić. Czekoladę wraz z mascarpone wmieszać do śmietany.

Żółta warstwa:
2 mango
1 łyżeczkę cukru (pominąć jeśli mango są bardzo słodkie)
Sok z 1 limonki

2 listki żelatyny
3 łyżki gorącej wody

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. Gdy żelatyna napęcznieje – odcisnąć, a następnie zalać 3 łyżkami gorącej wody. Mieszać do rozpuszczenia. Ostudzić.

Mango obrać, usunąć pestkę, pokroić na kawałki. Wraz z cukrem i sokiem z limonki – wrzucić do blendera i zmiksować na puree. Dodać płyn z żelatyną i dobrze wymieszać.


Na wystudzony spód ciasta wyłożyć masę śmietanową; wyrównać szpatułką. Wyłożyć na wierzch mus z mango. Wstawić do lodówki, najlepiej na całą noc.
Smacznego!