środa, 27 maja 2009

Krem szparagowy z imbirem i krewetkami


Nie jestem w najlepszym nastroju. Zasadniczo w ogóle nie jest mi wesoło. Z rąk leci, nic nie wychodzi, za co się złapię – to popsuję. Nawet na rower gdy wyszłam – to się potłukłam. Totalny odjazd.
Do kuchni wchodzę od kilku dni raczej z obowiązku, niż przyjemności, która normalnie mi towarzyszy. Tak bywa. Chandra.
Przyszła, więc i pójdzie. Mam nadzieję, że prędko. Zresztą nie jestem szczególnie chandro-podatna, zbyt często jej nie ulegam, a jak już się pojawi to smutków nie zapijam.... ;-) Nooo, jeśli już, to zajadam...słodyczami. O! dzisiaj wsunęłam spory kawałek ciasta. Bynajmniej nie z własnego pieca. Co to – to nie! Mój dzisiejszy humor ma w nosie własne wypieki. Ciasto przytargał do domu osobisty małżonek ze słowami: “na poprawę samopoczucia”. Czy pomogło? Nie bardzo, ale ciacho z ulubionej mojej cukierni, więc lepiej się boczyć na świat na słodko, niż o suchym pysku...

Ale zupę ugotowałam. Dobrą zupę. Bardzo dobrą, lekko pikantną.
Aż dziw, że nie przypaliłam. ;-)
Za to zdjęcia już w ogóle mi nie szły. Fotografowałam bez tych emocji co zwykle, wszystko wokół mi przeszkadzało, a najbardziej własne ręce.
Niech ten dzień już się skończy... może jutro będzie lepiej...



Krem szparagowy z imbirem i krewetkami
zainspirowany przepisem Roberty Sowy “W poszukiwaniu smaku doskonałego”

ok. 12-16 dużych surowych, oczyszczonych krewetek
2-3 łyżki jasnego sosu sojowego
1 duży ząbek czosnku - utarty
ok. 2cm świeżego imbiru - utarty
sok z ½ cytryny

W miseczce połączyć wszystkie składniki marynaty. Włożyć do niej oczyszczone krewetki, poruszać, by sos pokrył je z wszystkich stron. Pozostawić w marynacie na ok. ½ godziny.


pęczek szparagów zielonych lub białych (500g)
2 łyżki oliwy (użyłam olej z pestek winogron)
1 nieduża cebula
3 średniej wielkości ziemniaki
1 łyżeczka imbiru w proszku
1 mała suszona papryczka piri-piri (można pominąć)
ok. 750ml bulionu warzywnego (u mnie bulion winny wg G. Ramsaya – wprost z zamrażalnika)
sól, pieprz do smaku

1 łyżeczka uprażonych ziaren sezamu

Ziemniaki obrać, umyć, pokroić w grubszą kostkę.
Szparagi oczyścić, usunąć zdrewniałe końcówki. W wypadku szparagów białych – obrać ze skórki (prawdę mówić zielone też obieram, ale nie jest to konieczne). Odciąć główki, a łodyżki pokroić na kilkucentymetrowe kawałki. Kilka główek odłożyć na bok (będą do dekoracji).
Cebulę posiekać w drobną kostkę.
Na dno garnka o grubym dnie wlać oliwę i wrzucić posiekaną cebulę. Smażyć kilka minut, mieszając, aż cebula się lekko zeszkli. Dodać imbir w proszku, rozkruszoną papryczkę, a po chwili dorzucić ziemniaki i szparagi (bez odłożonych główek) . Chwilę smażyć. Zalać bulionem warzywnym. Gotować pod przykryciem do miękkości warzyw.
Blenderem zmiksować całość na jednolity krem. Doprawić do smaku solą i pieprzem.

Odłożone główki szparag ugotować na parze lub we wrzątku (krótko! u mnie ze 2 minuty to trwało). By nie straciły koloru – po wyjęciu z wrzątku - zahartować w bardzo zimnej wodzie.

Krewetki ugrillować lub przygotować na patelni: wrzucić na niewielką ilość rozgrzanej oliwy. Smażyć bardzo krótko z obu stron (do lekkiego zaróżowienia krewetek). Wlać sos z marynaty i dusić jeszcze chwilkę.

Zupę podawać z główkami szparagów, krewetkami i posypaną uprażonym sezamem.
Smacznego!

niedziela, 24 maja 2009

Harira na Tydzień z Ciecierzycą

Na blogową zabawę z cyklu “Tydzień z ...” (tym razem z ciecierzycą pod przewodnictwem Agi-aa z bloga Eksperymentalnie) – załapałam się akurat na ostatni dzwonek .;-) Muszę przyznać, że niemal do samego końca nie była pewna czy dołączę do wspólnego kucharzenia... Co prawda ciecierzycę lubię, ba! nawet bardzo lubię! ale kojarzy mi się ona zdecydowanie z cięższymi jesienno - zimowymi daniami. Teraz gdy wiosna w pełni, a stragany uginają się pod ciężarem młodych warzyw – chętniej właśnie po nie sięgam.






Przypadek chciał, że przeglądając moją listę Waszych przepisów, które nieodmiennie sobie spisuję, by w bliższej lub dalszej przyszłości wypróbować – natrafiłam na zupę, którą prezentowała z okazji Tygodnia Kuchni Arabskiej - Agnieszka w swojej Kuchni nad Atlantykiem.
Pamiętam, że ta gęsta zupa już wtedy mnie zachwyciła, trafiła więc na listę – po czym... utonęła w otchłani niepamięci.
Mimo, że to danie zupełnie z wiosną mi się nie kojarzy – uznałam, że to dobry pretekst, by z okazji ciecierzycowego tygodnia przypomnieć sobie to o czym zapomniałam (póki znów o tym nie zapomnę). ;-)
Zupa jest niezwykle gęsta, ciężka, syta, pachnąca orientalnymi przyprawami i co ważne w jej skład wchodzi ciecierzyca. Oczywiście nie pisałabym o tym wszystkim tutaj, gdyby nie była pyszna i godna polecenia. :)
Zapewne powrócę do niej za kilka miesięcy, gdy wiosna i lato przeminą. A tymczasem wracam do “lżejszego talerza”. ;-)



Harira
cytuję za Agnieszką z bloga Kuchnia nad Atlantykiem

1 szkl. ciecierzycy namoczonej na noc (lub ok. 700g już ugotowanej z puszki)
1 łyżka oliwy extra virgin
2 cebule drobno posiekane
1 por drobno posiekany
3 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę
2 łodygi selera, pokrojone w drobną kostkę, a liście posiekane
500g jagnięciny pokrojonej w kostkę (zamieniłam na wołowinę)

1/2 łyżeczki imbiru w proszku
1 łyżeczka cynamonu w proszku
szczypta nitek szafranu
1/2 łyżeczki czarnego pieprzu, świeżo zmielonego

1 l wody
6 pomidorów bez skóry pokrojonych w kostkę (może być duża 800g puszka pomidorów)
2 łyżki koncentratu pomidorowego
1/2 szkl. brązowej soczewicy
1/2 szkl. ryżu długoziarnistego

2 łyżki soku cytrynowego, świeżo wyciśniętego
1/2 szkl. natki kolendry drobno posiekanej

Na rozgrzanym tłuszczu zeszklić cebulę, pora, łodygi selera i czosnek. Dodać jagnięcinę i zrumienić ze wszystkich stron. Wsypać przyprawy, przesmażyć przez minutę. Dolać 1 l wody i ciecierzycę i dusić pod przykryciem przez ok 45min (jeśli ciecierzyca jest z puszki to dodajemy ją na 5 min przed końcem duszenia mięsa). Dodać posiekane pomidory razem z sokiem, koncentrat pomidorowy i soczewicę, gotować ok. 15-20 min. Następnie dołożyć ryż i gotować aż do jego miękkości. Tuż przed podaniem wlać sok cytrynowy i wsypać natkę kolendry.
Smacznego!

piątek, 22 maja 2009

Ciasto jak tiramisu



Dzisiaj zapraszam na zaległy wpis o cieście jak marzenie. Czeka na prezentację od kilku dni, czyli od moich urodzin (nie pytajcie których, bo i tak się nie przyznam ;-)).
O tym, że tiramisu uwielbiam pisałam już przy okazji zeszłorocznego wpisu na jego temat. :) Więc gdy przyszła pora na wybór urodzinowego poczęstunku - to w sprawie słodkości bez większego zastanowienia postawiłam w tym roku na ciasto, które smakiem bardzo ten niebiański deser przypomina. Wybór tym bardziej był prosty, że ciasto to już wcześniej miałam okazję przetestować, wiedziałam zatem, że to dość pewny wypiek i przykre niespodzianki raczej mnie nie spotkają.
Przepis zaczerpnęłam z blogu JoannyKwestia Smaku, a w oryginale ciasto nazywa się Tort Capuccino.
Tiramisu, capuccino...domyślacie się zapewne jakie w środku znajdą się smaki... :) Tak, tak...nie inaczej: mascarpone z żółtkami, kawa, amaretto. :) Brzmi pysznie, prawda? Ba! A jak smakuje! :)
W przepisie dokonałam niewielkiej zmiany, dotyczącej dodatku żelatyny – dodałam żelatyny również do samego kremu z mascarpone, by zwiększyć jego sztywność w cieście.
Chętnych na oryginalny przepis – zapraszam do Joanny, a poniżej przedstawiam recepturę z moimi drobnymi zmianami.
Polecam wszystkim łasuchom! :)

I na koniec słowo wyjaśnienia: blogger spłatał mi małą złośliwość i zjadł mi całą listę blogów, które starałam się w miarę swoich możliwości czasowych - odwiedzać. W porównaniu z przykrością, jakie spotkały Beę z Mojej kuchni i Kasię z Pokrojone Doprawione – to nic nie znaczący incydent. Nie mniej potrzebuję chwilę czasu, by na nowo odtworzyć utracone adresy. Obiecuję, że gdy tylko się z tym do końca uporam – nadrobię lekturę blogowych zaległości. :)
A ponieważ wiosna pełną parą, a kobiety lubią tą porą roku wymieniać garderobę – więc i tutaj małe zmiany (jeszcze nie ukończone). :) Mam nadzieję, że i Wam się spodobają. :)




Torcik capuccino
wg przepisu Joanny z bloga Kwestia Smaku

Spód:
100 g masła
2 jajka
170 g cukru
180 g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
100 ml mleka

Piekarnik nastawić na 175 stopni. Formę o średnicy 21 lub 22 cm ze zdejmowaną obręczą wysmarować masłem i posypać mąką.

Stopić i ostudzić masło.
Ubić jajka z cukrem do białości.
Przesiać mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia bezpośrednio do ubitej masy. Delikatnie wymieszać. Mieszając wlewać powoli mleko, a następnie stopione masło. Przelać do przygotowanej formy.
Piec przez 25 - 30 minut w dolnej części piekarnika aż wierzch się zrumieni (patyczek włożony w środek ciasta powinien być suchy).
Ostudzić, wyjąć z formy i przekroić na 2 lub 3 cienkie blaty (u mnie 2).

Krem:
4 żółtka
170 g drobnego cukru do wypieków
500 g sera mascarpone
2 listki żelatyny
300 ml śmietany kremówki
2 łyżki amaretto

Żółtka ubić z cukrem na parze. Zdjąć miskę z parującego garnka. Delikatnie wmieszać do masy jajecznej mascarpone.
2 listki żelatyny namoczyć w zimnej wodzie. Gdy zmięknie - rozpuścić w odrobinie gorącej wody. Przestudzić i wmieszać do masy.
Śmietanę ubić na sztywny krem i wraz z amaretto - wymieszać z masą mascarpone.

Do nasączenia:
2 łyżki kawy rozpuszczalnej
100 ml wody
3 łyżki likieru amaretto
1 listek żelatyny

Żelatynę (przygotowaną podobnie jak powyżej) rozpuścić w minimalnej ilości gorącej wody.
Kawę rozpuścić w wodzie (może być również gorąca) i połączyć z żelatyną, oraz amaretto. Przestudzić.

Dodatki:
¼ startej tabliczki czekolady gorzkiej


W zapiętej tortownicy ułożyć pierwszy blat na dnie formy (dno wyłożyć papierem do pieczenia). Nasączyć mieszanką z kawy i rozsmarować 1/3 lub ½ kremu (w zależności od ilości warstw ciasta). Powtórzyć z pozostałymi spodami. Na wierzchu powinien być krem z mascarpone. Wierzch posypać startą czekoladą.
Tort wstawić do lodówki.

Smacznego!

środa, 20 maja 2009

Moja Kuchnia Bey - ważne ogłoszenie!

Moi drodzy, zapewne część z Was już wie, że nasza Bea z Mojej kuchni - w dość nieoczekiwany sposób straciła swój kulinarny blog. :(
W związku z tym, dzisiaj na Pieprzu czy wanilii nie będzie zwyczajowego przepisu, a zamiast tego gościnnie oddaję głos Beatce:


Kochani!
Korzystam z uprzejmości Małgosi, która zaproponowała mi, bym ‘gościnnie’ napisała tu kilka słów.
Jak już może niektórzy z Was wiedzą, wczoraj mój blog 'Moja Kuchnia' został zablokowany / skasowany przez bloggera, gdyż wg wszelkich danych, licznik, który niedawno zainstalowałam na blogu był nośnikiem wirusów :(
Napisałam do nich, czekam na odpowiedź (której jednak wciąż nie ma…) i boję się bardzo, że bloga już nie ‘odzyskam’ :(
Teraz niestety mogę tylko czekać na to, co będzie dalej.
I mam przy okazji do Was prośbę : może znacie kogoś, kto np. pracuje dla serwisu google? I kto mógłby pomóc w szybszym rozwiązaniu tej sprawy? Samym czekaniem bowiem denerwuję się jeszcze bardziej :(
A gwoli ostrzeżenia : uważajcie proszę na wszelakie blogowe gadżety, nawet te, które wyglądają całkiem 'normalnie', nigdy bowiem nie można być do końca pewnym, co ze sobą niosą :(
I róbcie kopie Waszych blogów, by nie mieć kiedyś takiego problemu jak ja aktualnie :(
Nie muszę Wam chyba tłumaczyć, jak się teraz czuję...
Prosze Was o potrzymanie kciuków, by wszystko się pomyślnie potoczyło.

Dziękuję również Patrycji, która też zaoferowała mi dziś swoją blogową pomoc; dziekuję Wam wszystkim za słowa otuchy które już do mnie dotarły.

I Tobie Małgosiu, raz jeszcze dziękuję za możliwość napisania tu tych kilku słów…

Pozdrawiam serdecznie!

Bea

niedziela, 17 maja 2009

Chleb z płatkami owsianymi i cebularze z Weekendowej Piekarni #31


Mój nowy członek rodziny, któremu na imię Zakwas ma się dobrze: żyje, bąbluje, lubi jeść, a do tego chętnie się rozmnaża (a tak, tak! z części żytniej – wykluł się drugi, pszenny jego brat).
No cóż, okazuje się, że posiadanie w/w rodzi również zobowiązania. ;-) Z czego tym najważniejszym jest pozwolić od czasu do czasu zakwasowi się wykazać. ;-)
Przyłączyłam się zatem do Weekendowej Piekarni (#31), do której w tym tygodniu przepisy przygotowała Zawszepolka. :)
Początkowo nastawiałam się tylko na wypiek zaproponowanego chleba, ale ostatecznie i cebularze wylądowały w piekarniku. :) I choć mam wrażenie, że cały dzień spędziłam w związku z tym w kuchni (a wbrew pozorom lubię czasem z niej wyjść ;-)), to jakość wypieków wynagrodziła za włożony trud. :)


Wykonanie lubelskich (choć Zawszepolka upiera się, że zamojskich:)) cebularzy nie nastręczyło żadnego kłopotu. Ciasto było cudnie plastyczne, a moja czerrrrwona maszyna wyrobiła je w mgnieniu oka. Rosło też jak szalone, mimo, że drożdży trochę mniej dałam, niż przewidywał przepis. Uformowanie krążków było niewinną zabawą, wszystko szło gładko i sprawnie.
Lubię takie przepisy, które nie przynoszą nieoczekiwanych niespodzianek. :)
I tylko najważniejszy składnik nadzienia – przyniósł mi chwilę zastanowienia, bowiem przepisowy 1 kg cebuli wydał mi się “na oko” nad wyraz... duży... Moja miarka w oku, chyba mnie nie zawiodła, bo zdecydowałam się na przygotowanie farszu z ½ kg. I zdecydowanie wystarczyło, mimo, że farszu na placki nakładałam bardzo hojna ręką.


Jeśli chodzi o smak cebularzy – marzenie! Ciasto wyszło mi mięciutkie i delikatne, a cebulka przyjemnie słodka. I choć obawiałam się czy moi chłopcy zechcą spróbować choć po jednym (nie lubią widocznej cebuli) – to szczęśliwie moje obawy zostały rozwiane. :)
Pyszne są nie tylko na ciepło. Dzisiaj dokończyliśmy jeszcze kilka sztuk, które zostały nam z wczoraj i okazało się, że na zimno smakują równie dobrze. :)


A teraz na tapetę chleb pana Dana Leparda! :)
Noooo, z nim już tak gładko mi nie poszło. ;-) Ciasto było z tych luźnych (u mnie nawet bardzo luźnych, bo oczywiście zapomniałam przestrogę Poleczki, by zmniejszyć ilość wody), tak że kompletnie nie wyobrażałam sobie jak z tej płynnej masy uformować bochenek...? I choć zdecydowałam się na podsypanie sporą ilością dodatkowej mąki – to nie udało mi się doprowadzić ciasta do jako takiej kuli. Ono było uparte, ale ja nie mniej. ;-)
I choć nie dawniej jak tydzień temu zaklinałam się, że metody Bertineta jeszcze długo, dłuuuuugo nie spróbuję – to okazuje się, jak to zwykle bywa, że nigdy nie mów NIGDY! Wyjęłam ciasto na czysty blat i przez dobrych 20 minut uprawiałam boks w wersji “wolnej amerykanki”. ;-)) Słowo daję, po co komu siłownia?! ;-)) Moje ramiona wykonały katorżniczą pracę, a ciasto fruwało po blacie, niewiele brakowało by i pod nim (próbowało mi uciekać do szuflad pod blatem), a nawet nie omieszkało zaczepić o szafkę wiszącą! Mój małżonek zajrzał do kuchni, pytając czy demoluję meble (odgłos “rzucania” ciasta o blat był dość niesamowity). ;-) Noooo, muszę powiedzieć, że to było COŚ! :) Z bardzo luźnej masy otrzymałam dość zwarte ciasto. Wciąż jeszcze wilgotne i klejące się do dłoni, ale już wyraźnie trzymające się w całości. Muszę przyznać, że zrobiło to na mnie wrażenie. :)


Uformowane w koszyczku ciasto pięknie sobie rosło i aż korciło, by co chwilę zaglądać pod ściereczkę. Najbardziej żałuję, że podczas przenoszenia na rozgrzany kamień – ładny kształt bochenka uległ rozpłaszczeniu. :( Może nie rozłożył się jak naleśnik (na szczęście!);-) ale jednak trochę rozlał się na boki.
Kształt – kształtem, ale co do smaku nie mam zastrzeżeń. :) Skórka chleba wyszła delikatna, pięknie błyszcząca, a miąższ sprężysty, bardzo mięciutki, dość nieregularnie dziurkowany. W smaku nie wyczułam dodatku jabłka, ale może to i dobrze, bo smak owoca najchętniej lubię solo. ;-)
Dzisiaj z przyjemnością zjedliśmy na śniadanie własny, domowy, pyszny i wciąż niezwykle świeży chleb! :)

Poleczko, było mi miło dołączyć do grona Weekendowej Piekarni. :)

Cebularze
przepis podaję za Zawszepolką z bloga Around the kitchen table

5 dag drożdży świeżych (2 dag wystarczy)
1 łyżka cukru
1/2 kg mąki (najlepiej krupczatki)
1 szklanka mleka
1 jajko
1 łyżeczka soli
6 dag margaryny (użyłam masła)
1 kg cebuli (u mnie ½ kg)
3 czubate łyżki maku (u mnie 1 ½ łyżki)

Drożdże mieszamy z cukrem, 2 łyżkami mąki i częścią ciepłego mleka. Pozostawiamy do wyrośnięcia.
Rozpuszczamy w garnku margarynę z resztą mleka. Wyrośnięty rozczyn i ciepłe mleko z margaryną dodajemy do mąki z solą. Jajko roztrzepujemy za pomocą widelca i dodajemy do pozostałych składników zostawiając trochę na posmarowanie brzegów cebularzy (około łyżki).
Wyrabiamy ciasto tak, aby odstawało od ręki, w razie potrzeby dodajemy mąkę. Następnie pozostawiamy do wyrośnięcia aż podwoi objętość.
Gdy ciasto rośnie, przygotowujemy cebulę - kroimy ją w kostkę i podsmażamy na oleju do uzyskania złotego koloru. Do ciepłej jeszcze, ale już zdjętej z ognia cebuli wsypujemy mak oraz doprawiamy solą i pieprzem.
Ciasto dzielimy na 12 części. Każdą część wałkujemy na owalne placki. Brzegi placków smarujemy pozostawionym jajkiem. Następnie kładziemy porcję cebuli, rozkładając ją równomiernie po całym placku. Zanim wstawimy do gorącego piekarnika, poczekajmy chwilkę, aż znów podrosną.
Pieczemy w 200 stopniach do momentu, az cebularze się zarumienia.


Chleb z płatkami owsianymi i jabłkami

przepis podaję za Zawszepolką z bloga Around the kitchen table

50g płatków owsianych (takich na owsiankę, nie mogą być to płatki błyskawiczne)
100g wrzącej wody
200g startych jabłek
ok. 50g wody (20 st.C) - ilość wody zależy od rodzaju mąki i hydracji zakwasu i dobrze jest wodę dodawać partiami)
100g zakwasu pszennego
3/4 łyżeczki świeżych drożdży (lub 1/4 łyżeczki drożdży suchych lub instant)
250g mąki chlebowej pszennej
3/4 łyżeczki soli
jajko
płatki do posypania bochenka (opcjonalnie)

Płatki zalewamy wrzącą wodą, mieszamy i zostawiamy do ostygnięcia.
W misce mieszamy starte jabłka, wodę, zakwas i drożdże. Jeśli ktoś używa drożdży suchych należy je uprzednio rozpuścić w ciepłej wodzie i zostawić na 10-15 minut (aktywują drożdże). Całość wymieszać i dodać namoczone płatki.
W drugiej misce wymieszać mąkę i sól.
Połączyć sypkie składniki z mokrymi i całość wymieszać, aż składniki poł aczą się. Przykryć i zostawić na 10 minut.
I teraz albo możemy ciasto wyrobić metoda Pana Lepard'a albo Bertineta. :)
Na lekko naoliwiony blat wyjmujemy ciasto i wyrabiamy przez 10 sekund. Formujemy kulę i wkładamy do czystej, lekko naoliwionej miski na 10 minut. Po tym czasie ponownie wyjmujemy na blat, zagniatamy i wkładamy do miski. Przykrywamy folią i zostawiamy na 1-2 godziny w ciepłym miejscu - ciasto ma podwoić objętość. Można ciasto złożyć raz w trakcie rośnięcia.
Po tym czasie ciasto odgazowujemy, formujemy podłużny bochenek, wkładamy do koszyka złączeniami do góry, przykrywamy folią i zostawiamy na 1,5 godziny.
Piec nagrzewamy do 210 st.C. Gdy chleb podwoi swoją objętość, przenosimy go na omączoną łopatę, nacinamy i smarujemy glazurą z jajka. Zsuwamy na nagrzany kamień i pieczemy 30 minut. Po tym czasie zmniejszamy temp. o 190 st.C i pieczemy kolejne 15-20 minut. Chleb ma być bardzo rumiany i popukany od spodu wydać głuchy odgłos. Studzimy na kratce.

czwartek, 14 maja 2009

Bloggerki w czerwcowym numerze “Twojego Stylu” :)



Moi drodzy, jest mi niezwykle miło (ach! jak bardzo!) donieść informację, że dane mi było zagościć na krótką chwilę na łamach czerwcowego numeru “Twojego Stylu”. Przyjemniej tym bardziej, że stanęłam u boku znanych, lubianych i niezwykle popularnych kulinarnych bloggerek: Komarki (Every Cake You Bake), Patrycji (Trufla), AgusiH (Moja kuchania nad Atlantykiem), Kasi (Gotuję bo lubię), Bey (Moja Kuchnia) i mniej mi znanej pani Danuty (Leśny Zakątek). :)
Artykuł “Blogi smak”, to jakże smaczna prezentacja naszych wiosennych propozycji kulinarnych. :) Powiadam Wam: jest przepysznie! :)
Dla mnie – to wielkie wyróżnienie, za które ogromnie dziękuję. :)




EDIT:
Odpowiadając na pytanie postawione w komentarzach: przepis na sałatkę ze świeżych listków szpinaku i truskawek, która została zaprezentowana na łamach Twojego Stylu - znajdziecie w archiwum mojego bloga - dokładnie tutaj. :)

niedziela, 10 maja 2009

Wiwat zakwas! czyli bagietki na zakwasie z makiem i skórką z pomarańczy.


Tratatatata! Uwaga! Będę się chwalić! W końcu GO mam! Mam ZAKWAS!!! :-) I mam w końcu pierwszy (ale tak naprawdę to wcale nie pierwszy) własny wypiek zakwasowy! :) Chaotycznie będę gadać, bo wiecie jak to jest, gdy w człowieku radość rozpiera we wszystkich kierunkach. ;-)

Zacznę może od tego, o czym niewiele z Was wie, że swego czasu (a było to przed przyjściem Mai na świat) – miałam całkiem (jak na mnie) długą przygodę wypieku domowego chleba. Zaczynałam od ciasta drożdżowego, a potem i zakwasowce wkradły się niepostrzeżenia. Zbiegi różnych okoliczności spowodowały, że domową piekarnię zamknęłam na cztery spusty. Na długo, bo od ostatniego bochenka wyjętego z własnego piekarnika – dobre 3 lata minęły. Oczywiście, kto raz poczuł zapach gorącego chleba i trzymał w dłoni własny wypiek (prawie jak własne dziecko ;-)), temu sentyment na dnie serducha na zawsze pozostanie. Zatem nie dziwi fakt, że kuło trochę, gdy oglądałam te wszystkie cudowne wypieki prezentowane w ramach Weekendowej Piekarni. ;-)

Dwukrotnie podczas ostatnich miesięcy próbowałam wyhodować zakwas. Z marnym skutkiem niestety. W obu przypadkach zakwas umierał zapleśniały, zanim na dobre zdążył 'ożyć'. No, nie były to budujące zjawiska i raczej zniechęcały mnie do całego przedsięwzięcia...
I tutaj podziękowania ogromne! przeogromne! należą się Beatce z Mojej kuchni, bo dzięki Niej mogę pochwalić się swoim pięknym, żywym zakwasem!
I to jakim zakwasem! Międzynarodowym! :-) A tak tak, międzynarodowym, bo zakwas dotarł do mnie w formie ususzonej z samej Szwajcarii, a do Beaty trafił z jeszcze dalszego zakątka. :) Tak więc mój zakwas żyje dzięki bakteriom o bardzo rozbudowanym rodowodzie. ;-))
Na zdjęciu obok, możecie zobaczyć mój dwudniowy zakwas. Baaardzo wyrywny! Mikstura notorycznie wychodzi na spacery. Widoczna kopułka pod lnianą serwetką – to oczywiście próba (jak najbardziej udana) ucieczki. :-) Taki z niego niepoprawny uciekinier. :)
Teraz zakwas siedzi już zamknięty w lodówce, więc przynajmniej na razie został nieco utemperowany. Jednak, nawet tam, pomimo niskiej temperatury – cudnie sobie bąbluje. Ma z milion małych pęcherzyków powietrza i tylko czeka kiedy znów będzie mógł porządnie napsocić. ;-)




A teraz o wypieku. :) Na swój powtórny pierwszy raz wybrałam wypiek, który zupełnie niedawno gościł na łamach Weekendowej Piekarni (#29). Chodzi o bagietki na zakwasie, z makiem i skórką pomarańczową. Dlaczego akurat ten? Ano po pierwsze: bo koniecznie przepis musiał zawierać zakwas żytni, żebym mogła zaprząc do pracy swojego uciekiniera. :) Po drugie: bo przez te ostatnie lata wyszłam z wprawy i obawiałam się, czy chleb zakwasowy nie będzie zbyt dużym wyzwaniem jak na ten nowy pierwszy raz. Po trzecie: bo piekarnik mi zaszwankował (padła mi jedna grzałka) i bałam się, że termoobieg może nie da rady z poważnym chlebem. A po czwarte: bo bardzo lubimy bagietki i zazdrościłam ich jak diabli, gdy cała blogowa sfera prezentowała właśnie te na swoich blogach. ;-)


Więc dzisiaj ja! ja się dzisiaj chwalę! I nie potrafię powiedzieć jak bardzo jestem dumna ze swojego wypieku! :-)
Okazało się, że bagietki zrobiły się niemal same. :) Robot wyrobił ciasto (na ręczne wyrabianie jeszcze chyba długo się nie zdecyduję ;-)). Ciasto samo sobie pięknie rosło, a potem samo się upiekło. ;-) Mój udział ograniczył się w zasadzie do konsumpcji. ;-)
Podsumowując: bagietki na zakwasie w smaku przepyszne! zest z pomarańczy nadaje lekki cytrusowy aromat; skórka mocno chrupiąca, a miąższ miękki, sprężysty i równomiernie dziurkowany. :) I tylko jedna rzecz zaskoczyła i mnie, i małżonka mojego: nie wiedzieć czemu oboje wyczuwaliśmy na języku dodatkowy smak – smak kminku... Tym bardziej to dziwne, bo w cieście ani jednego ziarnka tegoż nie było... Ot, zagadka...

Mam nadzieję, że wybaczycie mi dzisiejszy przydługi nieco wpis, ale w radości ogromnej zwykle potok słów wylewam, a żeby to skrócić chyba język musiałabym na supeł zawiązać. ;-) Dzisiaj niewykonalne. :)

Beatko, dziękuję Ci kochana! I za zakwas, i za porady. :)

I na koniec jeszcze, chętnych zapraszam na moment na mój blog fotograficzny. Wstawiłam tam jeszcze jedno zdjęcie – zdjęcie, którego nie zdecydowałam się pokazać tutaj. ;-) Oniemiałam, gdy przeglądając wykonane bagietkom fotki – zobaczyłam to... Eeee, to nie było w żaden sposób aranżowane... Po prostu wyszło. ;-)




Bagietki na zakwasie z makiem i skórką pomarańczową
wg przepisu z bloga Confiture Maison, a wyszperanego przez Alicję

400 g białej mąki pszennej
250 g mąki razowej pszennej
1 łyżka soli morskiej
1 łyżka brązowego cukru trzcinowego
350 g wody
350 g zakwasu- ( wieczorem można wziąć ok. 50 g zakwasu –czy to pszennego czy żytniego i 150g maki pszennej białej i 150 g wody, wymieszać, nakryć i zostawić na noc w cieple )
-------------------
3 łyżki ziaren maku
otarta skórka z 1 pomarańczy

Wyrobić ciasto ręcznie (ok. 15-20 min), przed końcem wyrabiania dodać mak i otartą skórkę;
uformować kulę, przykryć i zostawić do wyrośnięcia na ok. 3 godz. (w temp. 23-25°). ( Ja polecam 1-2 razy złożyć ciasto w trakcie rośnięcia )Następnie ciasto odgazować, lekko wyrobić (ok. 1 min.), podzielić na 3 części i z każdej uformować bagietkę. Bagietki mogą wyrastać między ściereczkami lub na specjalnej foremce do bagietek. Zostawić do ponownego wyrośnięcia na ok. 2 godziny.(czasami pieczywo na samym zakwasie potrzebuje więcej czasu i myślę ,że 3 godziny nie zaszkodzą )
Piec w temp. 230° (nie zapomnieć o spryskaniu wodą) ok. 25 min. (po 20 min. można przykryć folią aluminiową jeśli pieczywo zbyt szybko brązowieje).

piątek, 8 maja 2009

Tarta. Szparagi i tymianek.



Z radością wystawiam twarz do słońca. Moje dłonie już są opalone. Tak same z siebie, bez specjalnych zabiegów. Każdego dnia spędzam sporo czasu spacerując po mieście. Czasem bez celu, ot, gdzie oczy poniosą, byle iść. Często z aparatem w ręku. Maja drepcze obok dziarsko. Na mój jeden krok – jej cztery. Trzeba zwolnić. To ma być przyjemność również dla niej – nie bieg za mamą. Krok za kroczkiem i dwie lub nawet trzy godziny mijają niewiadomo kiedy.
To wielka radość dla nas po spędzonej w domu zimie.
Najczęściej jednak nasze kroki kierujemy po prostu na targ. A tam kolorowo! radośnie! Lubię chodzić między stoiskami. Przy każdym przystajemy, oglądamy, czasem dotykamy lub wąchamy. :) Tu i tam decydujemy się na kupno najładniejszych okazów. Innym razem odchodzimy z pustymi rękoma, ale to nie znaczy, że wyjście było nieudane. Zwyczajnie..., zaszłyśmy tam tylko nasycić oczy. :) Przecież tam zawsze coś się dzieje. :)
Maja na każdym stoisku wypatruje bananów. “Mama! baban! Baban!” . Mnie oczywiście w głowie nie “babany”... Ja wypatruję moich ulubionych szparagów. Od kilku dni niemal każdego dnia pęczek (zwykle zielonych) ląduje w lnianej torbie. Nie potrafię sobie ich odmówić. Zbyt pyszne, zbyt wyczekiwane, zbyt szybko się kończą. Zapewne wkrótce podobnie sprawa się będzie miała z moimi ukochanymi truskawkami. ;-)



W domu już tylko pozostaje szybka decyzja w jakiej postaci przygotować zielone piękności. Jak na razie codziennie podjadamy inaczej. Ciekawe kiedy skończą się pomysły te własne i te podpatrzone u innych.? ;-)
Wczoraj była tarta. Prosta, szybka i super łatwa (ktoś mówił o regule “trzech S”? ;-)). Ciasto francuskie, zwłaszcza to gotowe, wprost ze sklepowej lodówki – to genialny 'wynalazek'. :) Najwięcej czasu zajęło mi obieranie szparagów. Choć kupiłam te cieniutkie – jednak nie umiem się przekonać do zjadania ich ze skórką. Osobiście wolę delektowac się samym miąższem. Reszta to banał. W sumie pół godziny i zasiadamy do stołu.
Nie jest to może danie, które mogłoby robić za jednodaniowy obiad.. Nie jest jakoś szczególnie treściwie. Choć gdyby wczesniej podać lekką zupę, a do samej tarty dodać sałatę z dodatkami - pewnie dałoby radę. :)



Tarta z zielonymi szparagami i tymiankiem
4 porcje

4 łyżki gęstej śmietanki 36%*
3-4 łyżki drobno utartego parmezanu
1-2 ząbki czosnku, drobno roztartego
ok. 1 łyżeczki świeżych listków tymianku
pieprz do smaku

* używam śmietankę Piątnicy, która jest bardzo gęsta

W miseczce wymieszać wszystkie składniki do uzyskania jednolitego kremu. Odstawić na kilka minut, by aromaty się “przegryzły”.

1 op. ciasta francuskiego (ok. 300g)
ok. 300g zielonych szparagów
ok. 8 szt. pomidorków koktajlowych lub 2 zwykłe
sól, pieprz
oliwa do skropienia

Piekarnik rozgrzać do temp. 180st. C.
Obrać szparagi, odciąć zdrewniałe końcówki.
Ciasto francuskie podzielić na 4 prostokąty. Na każdej porcji wykonać nożem niezbyt głębokie nacięcie (aby nie przeciąć ciasta na wylot) wzdłuż wszystkich boków – powstanie rodzaj rantu. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Każdy prostokąt ciasta wysmarować równomiernie ¼ części przygotowanego kremu śmietanowego (nie wychodzić masą poza nacięty rant).
Szparagi przyciąć na długość tak by zmieściły się na przygotowanym cieście. Rozłożyć po kilka sztuk na każdym prostokącie. Pomidorki pokroić na plasterki (lub połówki) i również rozłożyć.
Warzywa oprószyć lekko solą i pieprzem. Skropić oliwą.
Piec ok. 20 min. aż ciasto się 'napuszy' i nabierze złotego koloru na rantach.
Smacznego!

foodelek: przepisy tygodnia

poniedziałek, 4 maja 2009

Majowe warzywa. Pieczone.



Jakże trudno jest mi nie powtarzać tych samych słów, które pisałam zeszłego roku o tej porze... ;-) Trudno jak diabli! Bo cokolwiek bym nie powiedziała na majowe dzień dobry – to i tak summa summarum sprowadzi się do tego, że maj jest cudowny, że go kocham najbardziej ze wszystkich dwunastu miesięcy i że warto czekać na niego cały długi rok! Choć gryzę się w język i staram z wszystkich sił, by palce nie wystukały na kalwiaturze myśli, które jak bumerang wracają zawsze w maju – to jakaś przemożna siła jednak mnie pcha i podszeptuje, że przecież to nic..., to nieważne, że te słowa już padły nieraz... Bo one z tych co można powtarzać wciąż i wciąż. :) Bo ja czuję się jak majowa królowa. :) Miesiąc, w którym przyszłam na świat i miesiąc, z miłości do którego nadałam imię swojej córce. O! :)
Pewnie za rok, znów to napiszę i w końcu ktoś mi wytknie, że nudna jestem. ;-) Ale co tam! Maj jest cudny i nic tego nie zmieni. :)



Majowy sezon szparagowy rozpoczełam w minioną sobotę, propozycją Bey na smażone szparagi z sezamem. Ach, jakże mi one smakowały! Orientalne i pyszne! I tylko okazało się, że porcję zrobiłam stanowczo za małą, bo ani się obejrzałam, a talerz pusty się zrobił, a w brzuchu jakoś burczało. :)

Dzisiaj znów zaserwowałam szparagi, choć już nie w wersji 'solo', a obok innych młodych warzyw. To świetna propozycja dla tych, którzy tak jak ja, lubią warzywa pieczone (w tym zawsze niezawodne ziemniaki!). Podobne dania robiłam już wielokrotnie, z różnymi dodatkami i różnymi warzywami. Dzisiaj dla odmiany skorzystałam z przepisu podpatrzonego u Agnieszki i Marcina Kręglickich. Propozycja o tyle ciekawa, że pod koniec zapiekania układa się na warzywa kawałki czosnkowo – ziołowo – parmezanowego masła.
Powiadam Wam: to jest PYSZNE! Chrupiące, złociste ziemniaczki. Pełna słodyczy młoda marchew. I delikatne szparagi. :) A wszystko pod 'kleksami' parmezanowej skorupki... Czujecie ten zapach? Bo ja mam ochotę na dokładkę, której notabene już nie ma...




Pieczone szparagi, marchewki i młode ziemniaki
inspirowane przepisem Agnieszki i Marcina Kręglickich

1/3 kostki masła, ok.70g
4 łyżki tartego parmezanu
1 utarty ząbek czosnku
2 łyżki posiekanej natki z pietruszki

12 szparagów zielonych grubych
12 plasterków szynki suszonej lub wędzonego boczku
8 młodych ziemniaków
4 młode marchewki
2 - 3 łyżki oliwy
sól


Parmezan, miękkie masło, czosnek i natkę pietruszki zmiksować lub dokładnie wymieszać i zamrozić zawinięte w folię.

Szparagi obrać i odciąć końcówki. Każdego zawinąć w plasterek szynki. Ziemniaki i marchewki wyszorować, przekroić wzdłuż na pół lub na cztery części w zależności od wielkości. Warzywa posolić i zmieszać z oliwą. Ułożyć na dużej blasze i wstawić do gorącego piekarnika 250 stopni C.
W trakcie pieczenia kilka razy potrząsnąć blachą, aby warzywa nie przywarły. Kiedy są prawie miękkie, położyć na nich wiórki schłodzonego masła i wstawić z powrotem do piekarnika, aż się przyrumienią. Podawać gorące jako samodzielne danie z sałatą lub jako dodatek do dania głównego.


Jak zwykle dość swobodnie potraktowałam proporcje użytych składników – zwłaszcza jeśli chodzi o ilości użytych warzyw.
Również zmieniłam sposób przygotowania szparagów. Tylko kilka sztuk owinęłam suszoną szynką (parmeńską), pozostałe szparagi pocięłam na ok. 5-6 cm kawałki i podobnie jak resztę warzyw - skropiłam oliwą.
Wszystkie warzywa piekłam razem – tak jak przewiduje przepis, ale 'po fakcie' wydaje mi się, że lepiej byłoby szparagi dołożyć mniej więcej w połowie zapiekania (czyli ok. po 15 min.), bowiem zwłaszcza ziemniaki i szparagi nie miękną w jednym czasie. Moje szparagi w związku z czym dość mocno się przypiekły. Przy krótszym zapiekaniu – z pewnością ładniej by wyglądały. :)
Moje warzywa piekły się ok. 30 – 35 min.