niedziela, 27 marca 2011

Gdzie ona? Gdzie???


Znów padał śnieg. Co prawda z deszczem, ale śnieg to śnieg. Wiatr targał włosy. A w ręce było mi tak zimno... Rękawiczki zostały w domu. Czapka też.
Nie wiem, czy wiosna kpi sobie tylko ze mnie? Czy data 21 marzec już zupełnie nic nie znaczy...? ;-)


Szukam pąków na drzewach. Nie znajduję. Szukam pierwszych źdźbeł soczyście zielonej trawy. Nie znajduję. Nasłuchuję „marcujących” kotów. Nie słyszę. Nawet ptaki rano nie śpiewają zbyt ochoczo.
Słońce od czasu do czasu przyświeca, ale brakuje mu jeszcze tej ciepłej radości.
A ja bym chciała już jak w piosence... „Wiosna! Cieplejszy wieje wiatr!” Chciałabym zrzucić zimową kurtkę i wyprowadzić mój kwiecisty rower. :)
Wiosno! Czy to tak wiele???


Za to w kuchni przeprowadzam rewolucje. Właśnie na przekór wszystkiemu – już wiosenne. Albo prawie wiosennie. Z nadzieją, że lada chwila eksploduje cała nowalijkowa gama, którą będę zachłannie czerpać garściami...



Mini tarty z ricottą i serem pleśniowym
(6 szt.)

250g ciasta francuskiego (użyłam gotowego, wybieram to robione na maśle, jest zdecydowanie smaczniejsze!)
250g ricotty
100g sera pleśniowego (wybrałam ser o złocistej barwie)
2 jaja
100g boczku pokrojonych w cieniuteńkie, wąskie plasterki
garść orzechów laskowych
kilka gałązek świeżego tymianku
sól, pieprz do smaku
szczypta papryczki z Espelette

Orzechy laskowe pozbawić łusek. W tym celu uprażyć je na suchej patelni (uważać by nie przypalić), a następnie jeszcze ciepłe rozcierać przez czystą ściereczkę. Obrane orzechy z grubsza posiekać.
Pokrojone wstążki boczku przesmażyć na patelni. Odsączyć na papierowym ręczniku z wytopionego tłuszczu.
Do większej miski wbić jaja – rozkłócić. Dodać ricottę, świeże listki tymianku, sól, pieprz i papryczkę z Espelette – do smaku. Wszystko dokładnie wymieszać.
Ciasto francuskie podzielić na 6 części wielkością i kształtem odpowiadających foremkom (u mnie były to prostokątne foremki o wymiarach 10x6x4,5cm). Dno i boki każdej foremki wyłożyć papierem do pieczenia. Następnie wyłożyć ciastem. Do środka nakładać masę serową. Na wierzchu pokruszyć serem pleśniowym i orzechami.
Piec w piekarniku nagrzanym do 180 st.C przez ok. 20 min, aż ser się zarumieni, a masa zetnie.
Podawać ciepłe.
Smacznego!

niedziela, 20 marca 2011

Pomidory suszone na słońcu


To jeden z tych oczywistych i niekwestionowanych (jak dla mnie rzecz jasna) przysmaków, które nie omieszkałam przywieźć ze sobą z niedawnej podróży.
Nie potrafię wyobrazić sobie włoskiego targu, na którym zabrakłoby pomidorów. Pomidorów suszonych na słońcu. Nie przymierzając, to jakby pójść na polski rynek i nie uświadczyć ziemniaków. :D No przecież są zawsze!


Tak więc mogłam wybierać i przebierać. Wybrałam sycylijskie. Najpiękniejsze. Mocno czerwone. Bardzo pachnące. Suszone, ale nie suche.
A w domu wyjęłam najlepszą oliwę z oliwek jaką mam i zalałam nią pomidory. Za kilka, może kilkanaście dni będą mięciutkie i idealne do jedzenia. Najlepsze do sałaty. I na kanapkę. I do makaronów. I ryżu. I wszędzie gdzie się da. Pomidorowa delicja. Prosto z Włoch.



Suszone pomidory w zalewie oliwnej

suszone na słońcu pomidory
odrobina octu winnego
oliwa z oliwek extra vergine
ulubione suszone przyprawy (np. tymianek, oregano, bazylia, etc.)*

* użyłam gotowej mieszanki przypraw, którą również przywiozłam z Włoch (zawiera ona najbardziej popularne suszone zioła i przyprawy, m.in. oregano, bazylię, natkę pietruszki, papryczki peperoncino)


Przygotować gorący roztwór wodny z octem winnym w ilości takiej, by zakryły w całości suszone pomidory (proporcje octu do zagotowanej, gorącej wody mniej więcej jak 1:10).
Pomidory włożyć do miski i zalać roztworem. Pozostawić na ok. 30 min, aby pomidory zmiękły. Odcedzić. Pomidory rozłożyć pojedynczą warstwą na papierowych ręcznikach. Na wierzch ułożyć kolejną warstwę ręczników. Delikatnie uciskać dłońmi, aby papier wchłonął wilgoć. Proces „odwilgacania” można powtórzyć.
Przygotować wysterylizowane słoiczki. Na dno wlać warstwę oliwy. Wyłożyć pierwszą warstwę pomidorów (powinna być pojedyncza). Oprószyć ziołami. Ponownie zalać oliwą. Powtarzać warstwy: pomidory, przyprawy, oliwa. Aż do wyczerpania wszystkich pomidorów.
Ostatnią warstwą powinna być oliwa i w całości zakrywać pomidory (ze względu na właściwości konserwujące oliwy).
Na koniec można bardzo delikatnie postukać słoiczkiem, tak by oliwa rozeszła się równomiernie i wypełniła wszystkie ewentualne pęcherzyki powietrza.
Zamknąć słoiczek czystym wieczkiem. Przechowywać w suchym, ciemnym miejscu nawet przez kilka miesięcy. **

** nie jestem fanką przetrzymywania pomidorów w zalewie w lodówce, ponieważ oliwa w niższych temperaturach tężeje. Zdecydowanie wolę pomidory przechowywane w temperaturze pokojowej, jednak wtedy należy bardzo dbać o to, by pomidory zawsze były przykryte oliwą (w razie potrzeby poziom oliwy uzupełniać). Jeśli oliwy będzie zbyt mało, pomidory mogą spleśnieć.

środa, 16 marca 2011

A może buraczka?


W ramach przegryzki? Zamiast ciasteczka?
A chętnie! Chętnie! Czemuż by nie? A w jakiej postaci?
No jak to w jakiej? Najlepszej! Pieczonej!
Pieczonej? Ze skórką? To będzie dobre?
Też mi pytanie... Słodki buraczek, chrupiąca skórka... to jakie ma być?
Niech będzie... Zaryzykuję...
Iiiii...?
O woooow!
A nie mówiłam? :)


Jeśli idzie o buraki – to zjem wszystkie. I pod każdą postacią. Bo zwyczajnie uwielbiam. Mogą być gotowane, zasmażane, marynowane, tarte, siekane. Nawet sok z buraków jestem w stanie wypić.
Ale tylko ich pieczenie wydobywa w pełni ten głęboki, słodki smak. Delicja. Po prostu.



Sałatka z pieczonych buraczków, fety, mięty i orzechów nerkowców
(na 2 porcje)

kilka sztuk (5-6) małych buraczków
2 łyżeczki octu balsamicznego
kawałek fety
garść orzechów nerkowców, uprażonych lekko na suchej patelni
garść świeżych listków mięty
sól gruboziarnista (u mnie fleur de sel)
odrobina oliwy extra vergine z pierwszego tłoczenia

Buraczki porządnie wyszorować pod bieżącą wodą. Osuszyć papierowym ręcznikiem. Jeśli buraczki są malutkie to pozostawić w całości, jeśli nieco większe – przekroić na pół (nie obierać ze skórki). Pozawijać buraczki w folię aluminiową i włożyć do nagrzanego do 200 st.C piekarnika. Piec ok. 1 godziny, aż buraczki zmiękną.
Upieczone buraczki przestudzić, pokroić w dość cieniutkie plasterki. Rozłożyć na 2 talerzach. Każdą porcję skropić 1 łyżeczką octu balsamicznego. Na wierzchu pokruszyć kawałek fety. Dodać trochę listków mięty i orzechów nerkowca. Posolić solą gruboziarnistą i odrobinę skropić oliwą.
Smacznego!

sobota, 12 marca 2011

Migawki z Rzymu


Tylko 2 godziny i 10 minut spędzone w samolocie i oto zamieniliśmy mroźny (wtedy jeszcze) Gdańsk, na wczesnowiosenny (już) Rzym.
Jaka szkoda, że Wieczne Miasto rozpłakało się na nasz widok :D i nie przestawało płakać przez wszystkie dni, aż do naszego wyjazdu.
Miasto przemierzaliśmy więc wzdłuż i wszerz we wiosennym deszczu i przy sinym niebie.


Przewodniki turystyczne wytyczają trasy „absolutnie konieczne do zrealizowania”, największe zabytki, najpiękniejsze place, miejsca których nie powinno się przegapić. Byliśmy i tam...


Ale mnie największą przyjemność sprawiały momenty, gdy mimo niesprzyjającej aury i naddawanych kilometrów - z tych tras schodziliśmy w boczne, ciasne uliczki.


Stare, obdrapane budynki z elewacjami w barwach ochry lub piaskowca.
Krzywo zamocowane drewniane okiennice.


Urocze kwieciste portfenetry.
Donice z zielenią przy drzwiach wejściowych.


Często pnącza (o tej porze roku zupełnie nietrakcyjne) wijące się po ścianach budynków.
Ogrody na tarasach, z uginającymi się od owoców drzewkami cytrusowymi.


Rowery niemal na każdym kroku.


I restauracje... Bardzo często widowiskowe w swym zewnętrznym wizerunku.
Widowiskowe wcale nie oznacza jednak luksusowe. Wręcz przeciwnie, włoskie trattorie i osterie zapraszają do środka prostymi, rustykalnymi ekspozycjami: świeże, sezonowe warzywa, sznury czosnku lub papryczek, skrzynie z winami, rozsypane makarony. A nawet ( i bardzo żałuję, że nie sfotografowałam!) wystawione na widok przechodniów - lodówki z owocami morza.


Szerokim łukiem omijaliśmy restauracje z „menu turistico”, często usytuowane przy głównych placach i ulicach.
Za to w ukrytych w zaułkach trattoriach można było popróbować naprawdę świetną włoską kuchnię. Wszystko oparte na najświeższych składnikach i przyrządzane na bieżąco.
Uknułam taką własną teorię, że jakość podawanego jedzenia jest odwrotnie proporcjonalna do jakości wystroju wnętrza. :) Im prostsze, pozbawione nowoczesnego stylu wnętrze lokalu – tym smaczniej można zjeść. Kręcący się między stolikami właściciel trattorii, zagadujący gości, albo skupiony na przyrządzaniu przystawek na oczach gości – jest nieodłącznym „elementem” włoskiej biesiady.
Nie wiem czy miesiąc czasu by wystarczył, by popróbować wszystkich wspaniałości, na które miałabym ochotę. Niemniej mieliśmy okazję skosztować tego i owego: gęstych, zawiesistych zup fasolowych, wspaniale przyrządzonej wołowiny z rukolą, absolutnie fantastycznych! eskalopkek cielęcych (scallopine) w winnym sosie, bardzo delikatnych 'gnocchi di patate' z sosem z gorgonzolli i szałwi, rozpływających się w ustach karczochów, oczywiście pizze...


Nie zabrakło też przegryzek w postaci włoskich wspaniałych wędlin, panini z porchettą (czyli bułki nadziane pieczoną, soczystą wieprzową szynką), czy ryżowych arancini.
Niezliczone 'pasticcerie' zapraszały na wszelkiej maści słodkości (na czele z croissantami), włoskie espresso, cappuccino i szatańsko mocną czekoladę podawaną w naparstku. :)


A na koniec, mój ulubiony punkt programu, którego nigdy, ale to przenigdy nie pomijam podczas wszelkich podróży. Targ. :)


To miejsce, które chłonę wszystkimi zmysłami. Najwspanialsza wizytówka kulinarna. Pokaż mi swój targ, a powiem ci jak jesz. :)


Miałam wrażenie, że na targach, które odwiedziłam nie brakowało niczego. Świeżuteńkie, sezonowe warzywa i owoce. Przeogromna ilość zieleniny. Pachnące przyprawy. Oliwy. Fasole wszelkich odmian. Suszone pomidory. Sery. Oraz cała różnorodność najświeższych owoców morza.
Jednym słowem raj na ziemi. :)


Nie potrafiłam nie uszczknąć trochę tych dobroci i jak zwykle upychałam zapełnione woreczki do bagażu... :)
Pewnie za jakiś czas, co nieco z tych przywiezionych z podróży ingrediencji pojawi się również na blogu. :)

poniedziałek, 7 marca 2011

„Jestem...” - rozwiązanie konkursu

A zatem doczekaliśmy się rozwiązania konkursu! :)
Powiem Wam w sekrecie, że wybranie 5-ciu zdjęć z kilkudziesięciu nadesłanych – to wcale nie taka łatwa sprawa...
Przykro mi, że nie mogłam nagrodzić wszystkich. Niemniej, dziękuję gorąco wszystkim, którzy swoje zdjęcia nadesłali. Fajnie, że przyłączyliście się do zabawy. :)

Poniżej prezentuję nagrodzone prace, które firma Nikon opatrzyła Waszymi opisami.
Gratuluję pomysłów i ciekawych zdjęć!

Zwycięzców proszę o podanie mi drogą mailową Waszych adresów, na które zostaną wysłane książki „Każdy może gotować” Jamie Oliver'a.

Pozdrawiam serdecznie! :)








"Jestem Gitarzystką. Klasyczną z pazurkiem.
Klasyka-czekolada.
Pazurek-chilli."

– autor: Paulina z bloga Lendryggen




"Przesyłam zdjęcie kremu ze szparagów z kardamonem, imbirem i rozmarynem, podanego z grillowanymi krewetkami, który aż krzyczy:
JESTEM AFRODYZJAKIEM"

– autor: Natalia z bloga Kuchenna szkoła przetrwania




Jestem sobą.
Zdjęcie, choć przypuszczam, że zorientowałaś się, przedstawia makaron. Makaron soba. Skojarzenie przyszło mi do głowy błyskawicznie. Szczególnie, że to prawda. Nie staram się udawać nikogo, pokazuję siebie taką, jaką jestem. Jestem po prostu – sobą.

– autor: Oliwa z bloga Cynamon i oliwka




Jestem słodko – kwaśna
– autor: Kini z bloga yummy.lifestyle




Jestem zadziorna
– autor: Paula z bloga Just My Delicious

sobota, 5 marca 2011

Jestem... już w domu :)

Przez kilka ostatnich dni byłam tu:


Podejrzewam, że bez trudu rozpoznajecie miejsce? :)
Więcej zdjęć z podróży mam nadzieję pokazać wkrótce.


Tymczasem już tylko kilka godzin zostało do zamknięcia konkursu fotograficznego „Jestem...”, z nagrodami w postaci książek Jamie Oliver'a.
To ostatnia szansa na dosłanie swoich zdjęć! :)
Warunki konkursu dostępne są tutaj (klik). Zapraszam!

sobota, 26 lutego 2011

O! dynia na straganie!


Na moim ulubionym śródmiejskim targu można kupić zasadniczo wszystko i zawsze.
Truskawki w środku zimy? Nie ma sprawy!
Czereśnie wielkości orzecha włoskiego w środku lutego? Proszę bardzo!
Mandarynki latem? Też bez przeszkód!
Wymieniać można długo.


Ale dynia o tej porze roku, to prawdziwe wydarzenie...
Dynia na „moich” straganach pojawia się na początku październiku i znika jak za dotknięciem czarodziejską różdżką – zaraz po 1 listopada. Czasem zastanawiam się co sprzedawcy robią z tymi wszystkimi wielkimi baniami, które do dnia Wszystkich Świętych się nie sprzedały...? Gdzie je wywożą? Czy wyrzucają po prostu na śmietnik? I co im szkodzi zostawić je na dłużej? Zwłaszcza, że dynia tak dobrze się przechowuje nawet przez kilka miesięcy...


Tak więc, gdy kilka dni temu przypadkiem wypatrzyłam na straganie dynię (nie wierząc własnym oczom!) rzuciłam się na nią pełna entuzjazmu. :)
Nie przygotowałam z niej niczego odlotowego, niezwykłego i ekskluzywnego...
Po prostu upiekłam z ziemniakami. Dzięki dodanym ziołom potrawa pięknie pachniała i wspaniale smakowała.



Ziołowa zapiekanka dyniowo – ziemniaczana

ok 700g dyni (waga przed obraniem)
ok. 600g ziemniaków (waga przed obraniem)
gałązka małych pomidorków (np. Odmiany Cherry, truskawkowych, etc.)
1-2 łyżki oliwy
ok. ½ łyżeczki tymianku suszonego
ok. ½ łyżeczki rozmarynu suszonego
sól, pieprz

Obrane ziemniaki włożyć do garnka z osoloną wodą. Doprowadzić do wrzenia, po czym od razu zdjąć z ognia i odcedzić (nie gotować, chodzi tylko o wstępne obgotowanie ziemniaków). Ostudzić. *
Dynię wydrążyć z gniazda nasiennego, obrać ze skórki. Przestudzone ziemniaki i dynię pokroić w talarki o gr. ok. 5mm.
Warzywa wrzucić do większej miski, Skropić 1-2 łyżkami oliwy, dodać zioła, sól i pieprz – wymieszać, tak by dynia i ziemniaki oblepiły się oliwą i przyprawami.
Warzywa wyłożyć do naczynia żaroodpornego. Piec w piekarniku nagrzanym do temp. 220 st.C (grzałki góra – dół) przez ok. 20-30 min. aż warzywa się zarumienią.

* Surowe ziemniaki potrzebują więcej czasu na upieczenie, niż surowa dynia. Wstępne obgotowanie ziemniaków pozwala ten czas skrócić. Trzeba jednak uważać, by nie gotować ziemniaków zbyt długo, bo zbyt miękkie będą się kruszyły i stracimy możliwość pokrojenia ich w talarki.

niedziela, 20 lutego 2011

Czekoladowa alchemia...


„ (...) Ja używam tylko najlepszej. Bloki couverture są trochę większe niż cegła. Guy dostarcza mi po skrzynce każdego z trzech rodzajów: ciemnej, mlecznej i białej. Tę surową czekoladę trzeba zahartować, żeby była krystaliczna, twarda, krucha na powierzchni i z dobrym połyskiem. Niektórzy cukiernicy kupują czekoladę już zahartowaną, ale ja lubię robić to sama. Nieskończenie fascynujące jest ożywianie tych surowych martwych bloków couverture i ucieranie ich ręcznie – nigdy nie używam elektrycznych mikserów – w dużych glinianych misach, a potem roztapianie, mieszanie i mierzenie temperatury, dopóki nie będzie akurat taka, żebym mogła przejść do następnego etapu.
Jest jakaś alchemia w zamienianiu zasadniczej czekolady w to złoto mądrego głupca, w czarowaniu amatorskim, którym nawet moja matka może by się rozkoszowała. Kiedy pracuję, uwalniam się od wszelkich myśli, oddycham głęboko. Okna są otwarte i byłoby zimno, gdyby nie upał z pieców, z miedzianych patelni, oparów topniejącej couverture. Połączone wonie czekolady, wanilii, rozgrzanej miedzi i cynamonu odurzają, wspaniale sugestywne; jest w tym surowy ostry zapach ziemi południowoamerykańskiej, gorąca żywiczna wonność lasów deszczowych. (...) Gorzki eliksir życia.”
(„Czekolada” Joanne Harris)


To jedna z tych książek, do której wracam wciąż i wciąż, mając nadzieję, że znów odkryję jakiś szczegół, który wcześniej niepostrzeżenie umknął. Jakiś niewielki detal, z pozoru niewinny, a który w istocie zawiera klucz do tajemnicy.
Niemniej chętnie powracam do filmowej adaptacji „Czekolady”. Wyczekuję momentu, gdy mężowi szykuje się wyjazd „z noclegiem”, a wtedy otulona ciepłą pościelą – po raz kolejny przeżywam historię pięknej Vianne... Chyba nie zdziwi nikogo, że moje ulubione sceny, to te z kuchennego zaplecza La Praline. Widok płynnej kuwertury jest niemal hipnotyzujący, a ekspozycja czekoladowych słodkości powoduje za każdym razem ten sam poryw głodu... Trudno powstrzymać się, by nie opróżnić wszystkich domowych zapasów...
Marzę o tym, by kiedyś znaleźć się w miejscu, w którym skrywane są tajniki czekoladowej alchemii...I odkrywać je jeden po drugim...



Z okazji tegorocznego Czekoladowego Weekendu (pod gospodarską pieczą Atiny i Bey), przygotowałam bardzo czekoladowe ciasto, przełamane smakiem pomarańczy. Wilgotne, pachnące i zawierające bardzo małą ilość mąki. Zamiast niej, spoiwem są mielone migdały. Przepis na nie już dawno wypatrzyłam na blogu For the body and soul, a teraz była dobra okazja ku temu, by z receptury skorzystać. W niewielkim stopniu zmodyfikowałam przepis i w takiej formie tutaj go podaję. Na pierwotny przepis zapraszam na blog Karoliny.







Ciasto czekoladowo – pomarańczowe z rodzynkami
inspirowane przepisem z bloga For the body and soul

Na tortownicę o średnicy 21 cm:

1/3 szkl. rodzynek
1/3 szkl. kandyzowanej skórki pomarańczowej
1/3 szkl. (80 ml) whisky lub dowolnego alkoholu (użyłam rum)
160 g mielonych migdałów
50 g mąki
300 g czekolady o 70% zawartości kakao
skórka starta z jednej pomarańczy
210 g miękkiego masła
165 g drobnego cukru
5 jajek (jajka powinny mieć temperaturę pokojową)
2 łyżki cointreu (niekoniecznie)

POLEWA:
175 ml śmietanki (użyłam 30%)
200 g czekolady o 70 % zawartości kakao

Rodzynki i kandyzowaną skórkę pomarańczy namoczyć w alkoholu (najlepiej na noc).
Tortownicę o średnicy 21 cm lekko natłuścić, spód wyłożyć papierem do pieczenia.
Piekarnik rozgrzać do temperatury 180°C.
Czekoladę połamać na kawałki, rozpuścić w kąpieli wodnej (ustawiamy naczynie z połamaną na kostki czekoladą nad garnkiem z gorącą wodą. Pozostawiamy do czasu, aż czekolada się rozpuści. Dno naczynia z czekoladą nie powinno dotykać wrzącej wody). Wymieszać ze startą skórką pomarańczową.
Masło ubić z cukrem i szczyptą soli na puszystą masę. Stopniowo dodawać po jednym jajku za każdym razem masę dokładnie ubijając do połączenia się składników (masa może lekko się zważyć, ale jest to normalne, składniki połącza się ponownie po dodaniu migdałów i mąki).
Do masy stopniowo dodawać rozpuszczoną, przestudzoną czekoladę.
Wmieszać odcedzone z alkoholu bakalie. Wsypać mąkę i migdały, oraz cointreu - wymieszać do połączenia się składników (masy nie należy mieszać zbyt długo).
Masę nałożyć do przygotowanej tortownicy. Piec 1 godzinę lub do czasu, aż patyczek wkłuty do środka nie będzie mokry. Gdyby ciasto zaczęło pękać, przykryć folią aluminiową.*
Upieczone ciasto pozostawić w formie przez 10 minut do przestygnięcia, następnie wyjąć z formy.
Przygotować polewę. Połamaną na kostki czekoladę umieścić w żaroodpornej misce.
Śmietankę podgrzać w garnuszku. Tuż przed tym jak zacznie wrzeć, zdjąć z ognia i zalać nią czekoladę. Mieszać do czasu, aż czekolada się rozpuści.
Polewę wylać na ciasto. Przed podaniem pozostawić przez min. 1 godzinę w temperaturze pokojowej ( nie w lodówce!!!) do zastygnięcia.

* Polecam nie piec ciasta do zupełnego „suchości patyczka”. Ciasta tego typu smakują lepiej gdy są lekko wilgotne (nie mokre!), niż nadmiernie w piekarniku przesuszone.

Smacznego!

czwartek, 17 lutego 2011

Zimny deser w mroźny dzień



Spoglądam z niepokojem przez szybę okna w wieczorne niebo. Chodniki pokryły się białym puchem. Znowu.
Nie tego oczekiwałam. Choć taki stan rzeczy nie powinien przecież dziwić w środku zimy.
Dzisiaj i wczoraj, i przedwczoraj... wracając z pracy, rozcierałam piekące od mrozu policzki. Dłonie ukryte w (podobno) ciepłych rękawiczkach – piekły niemiłosiernie. Nie tak miało być.
Aura znów sobie zakpiła, rzucając zapowiedź wiosennej bryzy, a zaraz potem brutalnie się wycofując.
Okryłam się kocem i marzę... O uliczkach skąpanych w słońcu, o tryskającej fontannie, o pąkach na drzewach, o lekkiej sukience, o złoto – brązowym rowerze z koszykiem na przodzie...
Z tych marzeń przesłodziłam herbatę. Owocową.
Wolałabym kawałek ciepłej szarlotki. Zamiast niej jest zimna panna cotta. Cytrusowa.


Mam nadzieję, że u Was cieplej. Zwłaszcza w kuchni. Bo w ciepłej kuchni łatwiej rodzą się smaczne idee. :)
A ja liczę na Wasze pomysły. :) Pamiętacie?

Konkurs fotograficzno – kulinarny trwa, a nagrody w postaci książek „Każdy może gotować” czekają na zwycięzców. One bardzo chcą znaleźć nowych właścicieli, tym bardziej, że kryją w sobie autograf Jamie Olivier'a . :)
O zasadach konkursu przeczytacie tutaj (klik).
Przypominam tylko, że termin nadsyłania zdjęć mija 5 marca równo o północy.


Serdecznie namawiam na wspólną zabawę! :)



Panna cotta z mandarynkami
(6 niewielkich porcji)

500ml śmietanki (u mnie 36%)
skórka z 1 cytryny
3 łyżki cukru pudru
4 listki żelatyny
1 łyżka wrzątku
2 łyżki cointreau

Listki żelatyny namoczyć w zimnej wodzie.
Śmietankę wlać do garnuszka, dodać drobno utartą skórkę z cytryny, cukier puder i postawić na niezbyt dużym ogniu. Doprowadzić do wrzenia i od razu zdjąć z ognia.

Namoczoną żelatynę dobrze odcisnąć z wody. Zalać 1 łyżką wrzątku i energicznie mieszając – rozpuścić. Dodać cointreau. Wlać całość do śmietany i wymieszać. Ostudzić. Rozlać do naczynek. Wstawić do lodówki do całkowitego zastygnięcia.

Oraz:
kilka sztuk świeżych mandarynek „wyfiletowanych” z wewnętrznych skórek (ewentualnie mandarynki ze słodkiej zalewy dostępne w sklepach)
sok z 1 cytryny
sok z 1 pomarańczy
2 listki żelatyny

Listki żelatyny namoczyć w zimnej wodzie.
Do garnuszka wycisnąć sok z cytryny z sokiem z sokiem z pomarańczy. Zagotować.
Żelatynę odcisnąć z wody, wrzucić do gorącego soku – wymieszać. Ostudzić.
Na zastygniętą masę śmietanową ułożyć po kilka kawałków przygotowanych mandarynek. Zalać sokiem z cytrusów. Schłodzić w lodówce.
Aby deser nie ”łapał” zapachów z lodówki – każde naczynko z panna cottą przykryć szczelnie przezroczystą folią spożywczą.
Smacznego!

niedziela, 13 lutego 2011

7 rzeczy, których o mnie nie wiecie, a na stole popularny Boeuf Strogonow


Dostałam takiego maila:
„Zapraszam Cię do blogowej zabawy w „7 rzeczy...”
Sorki, ale to z sympatii.”

Z sympatii chciałabym pokroić Gutka na plasterki. :D I szczerze żałuję, że nie mieszkam bliżej, bo mogłabym zamysł wprowadzić w czyn. :D
Tak naprawdę zawsze wszelkie tego typu zabawy omijam szerokim łukiem i chyba bodaj nigdy jeszcze nie dałam się w nie wciągnąć... :)
Ale niech już będzie, ten jeden raz uchylę rąbka tajemnicy. Z sympatii. :)
Może nie wszystko będzie śmieszne, ale prawdopodobnie (a może nie... :D) prawdziwe.
No lecę, chciałabym mieć to już za sobą. :D Zaczynam od lat najwcześniejszych.

1) Jako dziecko nie cierpiałam majonezu, sałaty i żółtego sera. Za to nie miałam żadnego problemu ze zjedzeniem talerza flaczków i porządnej golonki. :D

2) Przez wiele lat sportowo grałam w szachy. Należałam do klubu, uczestniczyłam w treningach, jeździłam na mecze i turnieje, zgrupowania, etc.
Wiem co powszechnie mówi się o szachistach. :) Dzisiaj już mnie to nie wzrusza, ale wtedy byłam gotowa oczy wydrapać każdemu, kto odważył się powiedzieć na głos frazes „refleks szachisty”. :D

3) Jako początkująca studentka zapragnęłam stać się blondynką. Kupiłam więc stosowną farbę, samodzielnie nałożyłam na włosy, odczekałam, spłukałam... I okazało się, że na głowie mam marchewkę. Tak pomarańczową jak to tylko możliwe. :D Już nigdy więcej nie oszczędzałam na fryzjerze. ;-)

4) Jestem typową kobietą. Choć w szafie sporo, mój małżonek często słyszy jak marudzę „nie mam co na siebie włożyć...”. A najlepszym sposobem na chandrę, złe samopoczucie, czy inny czarny dzień są oczywiście zakupy.

5) Mam dziwną przypadłość: nigdy nic nie gubię. A czasem tak bym chciała! :)

6) Mam też inną przypadłość: nie noszę tipsów, nie korzystam (z niewielkimi wyjątkami) z solarium, nie wstrzykuję sobie botoksu, nie odsysam tłuszczu, nawet pełnego makijażu nie robię na co dzień, a tylko przy ważnych okazjach...

7) A kto wie, może powinnam łapać się już tych wszystkich metod, bo w tym roku, o czym zapewne nie wiecie stuknie mi 38 wiosen. :)

Tyle tajemnic na mój temat.
Do ujawnienia swoich typuję Kasię z bloga „Pokrojone i doprawione". :)
Kulinarnie natomiast zapraszam dzisiaj na popularnego „Strogonowa”, czyli rodzaj gulaszu wołowego.



Boeuf Strogonow

ok. 700g polędwicy wołowej
oliwa do smażenia
1 cebula
ok. 500ml bulionu (ew. wody)
2-3 listki laurowe
szczypta suszonego tymianku
szczypta suszonego cząbru


ok. 300g pieczarek
1 czerwona papryka
ok. 200g ogórków kiszonych
ok. 400ml passaty pomidorowej
sól, pieprz, słodka papryka – do smaku
1-2 łyżki musztardy (lubię taką z ziarenkami gorczycy)
ok. 125 ml (pół małego pojemniczka) kwaśnej śmietany (u mnie 18%)
1-2 łyżki mąki

Mięso pokroić w paseczki lub kostkę. Podsmażyć na patelni w odrobinie oliwy. Mięso przełożyć do większego garnka, a na patelnię wrzucić posiekaną cebulę i zeszklić. Przełożyć do mięsa. Całość zalać bulionem, włożyć listki laurowe, tymianek i cząber. Gotować do czasu aż wołowina nieco zmięknie (ale nie na tyle, by się rozpadała).
W międzyczasie obrać pieczarki. Wszystkie warzywa (pieczarki, papryka i ogórki) pokroić. Wrzucić do garnka z mięsem. Wlać passatę pomidorową. Zagotować. Doprawić do smaku solą, pieprzem, słodką papryką i musztardą. Gotować jeszcze ok. 20-30 min., do momentu, gdy mięso stanie się zupełnie miękkie.
Śmietanę wlać do kubeczka. Powoli (by się nie zważyło) dodawać trochę sosu z mięsa, energicznie mieszając. Dosypać mąkę, połączyć tak by nie zostały grudki, a następnie całość wlać do garnka z mięsem (najlepiej przez drobne sitko). Wymieszać. Zagotować.
Podawać ciepłe.
Smacznego!

poniedziałek, 7 lutego 2011

„Jestem...”, czyli kulinarny konkurs fotograficzny specjalnie dla Was! :)

Moi drodzy, wraz z firmą Nikon, chciałabym dzisiaj zaproponować wszystkim Wam dobrą zabawę (z nagrodami :)). Zabawę - łączącą w sobie elementy, które mnie osobiście przynoszą mnóstwo radości i którym poświęcam każdą wolną chwilę. Kulinaria i fotografia razem. :)


Zasady konkursu są bardzo proste!
Przygotuj dowolną potrawę (oczywiście najlepiej ulubioną).
Sfotografuj ją tak, jak Ci w duszy gra. :)
Uruchom swoją wyobraźnię... Albo poczucie humoru... Albo jedno i drugie... A może postaw na prostotę...
...i zaproponuj podpis do zdjęcia zaczynający się słowami „JESTEM...” uzupełniając wedle własnego pomysłu.
Przyślij zdjęcie do mnie, na adres pieprzczywanilia @ gmail. com (bez spacji) i nie zapomnij wpisać w treści lub tytule maila wymyślonego przez siebie opisu „JESTEM...”.
Proszę, nie wklejaj opisu do zdjęcia!
Podaj też swoje imię, internetowy nick, lub nazwę bloga, jeśli taki prowadzisz.

Konkurs będzie trwał przez 4 tygodnie (zdjęcia można przysyłać do północy 5 marca), więc masz sporo czasu na przygotowania i przesłanie swojej fotografii. Ale nie czekaj do ostatniej chwili...

Spośród wszystkich nadesłanych zdjęć wybiorę 5 najciekawszych i opublikuję je na blogu (Wasze opisy do nich również się pojawią).
Dla zwycięzców firma Nikon przygotowała nagrody.
Pięć książek „Każdy może gotować” Jamiego Oliver'a (z autografem!) czekają na autorów najlepszych prac!

Jeśli się wahasz, lub potrzebujesz małej inspiracji - obejrzyj ten króciutki film (kilk), i sprawdź jak pokazali się inni.
Jamie Oliver „JEST szefem kuchni”... :) Zaskakujące, prawda? :D


Mam nadzieję na duży odzew z Waszej strony!
Konkurs otwarty jest dla wszystkich, zarówno stałych i najwierniejszych czytelników Pieprzu czy Wanilii, jak i tych, którzy zaglądają tu od czasu do czasu. Dla tych, którzy często pozostawiają po sobie ślad, w postaci komentarzy, jak i tych, którzy wolą pozostać w ukryciu. Może dzięki temu konkursowi, niektórzy z Was odważą się po raz pierwszy odezwać? :)
Nie ma też żadnych ograniczeń co do marki, czy modelu sprzętu fotografującego. Liczy się pasja!

Pozdrawiam wszystkich i zapraszam do wspólnej zabawy. :)

piątek, 4 lutego 2011

Pasztet w pracy i co z tego wynikło... :)


Niezły pasztet! Na wskroś niewegetariański. :) Wpadł do pracy i zrobił zamieszanie. :)
A było tak. Maja vel Pamela wkroczyła do pokoju ze śniadaniem na talerzu i powiedziała:
„Tiffi! W kuchni zostawiłam dla ciebie kawałek chlebka z dobrej piekarni i coś do chlebka. Moja mama upiekła.”
Rzut oka na talerz Pamelci. I już mnie nie było. Pognałam do kuchni.
Po chwili jadłam z nieukrywaną przyjemnością. Ależ było dobre! O rrrany... niebo w gębie. :)
Słyszałam o nim już wcześniej, bo Pamelcia chwaliła pasztet swojej mamy. :) No, ale na sucho, to nie to samo, co z degustacją, prawda? :D
Powzięłam decyzję. Piekę!
No i jest. :)


Co prawda, muszę to uczciwie przyznać, mój pasztet miał pewne, małe niedociągnięcia i nie był aż tak wilgotny, jak ten, który dała mi do skosztowania Maja. Ale co tam! pierwsze koty za płoty. ;-) Za drugim podejściem będzie lepiej, bo już wiem, na co zwrócić szczególną uwagę. Przy najbliższej okazji kupię najtłustszy boczek, jaki tylko uda mi się znaleźć w sklepie. :)

Halo! :) Proszę pani Mamy! Pani pasztet był pyszny, ze palce lizać! :)
Dziękuję za przepis. :)

Przepis, który przyniosła mi Pamelcia, przewidywał użycie blisko 5 kg mięsa. :) To za dużo jak na nasze możliwości. Podzieliłam więc składniki mniej więcej na połowę, choć absolutnie nie bawiłam się w aptekarską dokładność.
Z podanych poniżej proporcji upiekłam pasztet w dwóch foremkach (jedna keksówka 30x11cm + foremka 15x15cm). Część pasztetu zamroziłam.


Pasztet mięsny
wg przepisu mamy Mai

ok. 1 kg łopatki wieprzowej
ok. 0,5 kg wołowiny b/k
ok. 0,5–0,6 kg świeżego boczku (niezbyt chudy!)
ok. 0,4 kg wątroby wieprzowej (zamieniłam na wątróbkę z indyka)

kilka grzybków suszonych (dałam garść)
2 marchewki
1 mały korzeń pietruszki
kawałek pora (dałam jasną część)
kawałek selera (dałam ćwiartkę)
1 nieduża cebula
listki laurowe (dałam 3 szt.)
ziele angielskie (dałam 4 ziarenka)
pieprz czarny (dałam 4 ziarenka)

oraz:
2 bułki
3 jajka (osobno żółtka i białka)
sól, pieprz, świeżo utarta gałka muszkatałowa, imbir sproszkowany – ilość do smaku
pęczek natki pietruszki (to mój własny dodatek)

słoninka do wyłożenia dna blaszki (zamieniłam na cienkie plastry wędzonego boczku)

Do dużego garnka wlać zimną wodę. Wrzucić listki laurowe, ziele angielskie i ziarenka czarnego pieprzu. Włożyć wołowinę i gotować (nie solić, bo mięso będzie twarde). W trakcie gotowania dołożyć dodać łopatkę, boczek oraz włoszczyznę i suszone grzybki. Gotować aż mięso zmięknie (jednak uważać na czas gotowania, bo można „przesuszyć” mięso).
Pod sam koniec gotowania – dodać wątrobę i gotować króciutko (wątróbkę indyczą gotowałam tylko kilka minut.).
Mięso i warzywa wyjąć z wywaru, odsączyć i przestudzić. W wywarze namoczyć bułki – trochę odcisnąć. Wszystko zmielić (ugotowane ziele angielskie również wyłowiłam i zmieliłam).
Doprawić do smaku solą, pieprzem, gałką muszkatałową i imbirem. Dodać posiekaną drobno natkę pietruszki, żółtka jaj i ubitą na sztywno pianę z białek. Delikatnie wymieszać.
Piekarnik nagrzać do temp. 180 st. C. Przygotować keksówki. Wyłożyć papierem do pieczenia. Dno wyłożyć słoninką (lub wysmarować smalcem; a ja wyłożyłam cieniutkimi plastrami boczku). Wyłożyć masę mięsną.
Piec ok. 1 godz. (jeśli masę mięsną mamy wyłożoną dość grubą warstwą w keksówkach; jeśli w niskich foremkach - to czas pieczenia będzie krótszy). W trakcie pieczenia sprawdzić patyczkiem, nie powinien być mokry).
Wystudzić.
Można mrozić.
Smacznego!