sobota, 26 września 2009

Mini - tarty na Dzień Jabłka



Dwa lata temu w Dniu Jabłka - wpisem „jabłkowym” - rozpoczął swój żywot ten blog.
Dzisiaj z wielką radością, już po raz trzeci, przyłączam się do wspólnej zabawy, pod opieką gospodyni Tatter. :)
Muszę Wam powiedzieć, że jabłka najchętniej zjadam po prostu na surowo. Każdego dnia. Z niewielką przerwą na przełomie wiosny i lata, kiedy to stare jabłka już nie są tak smaczne, a nowych jeszcze nie ma.
Miłość do tego owoca szczęśliwie udało mi się zaszczepić mojej córeczce, która nawet kilka razy dziennie potrafi przynieść w swojej małej rączce jabłuszko: „mamo, umyj”. :) Ale jest też porażka... Syn nieczęsto sięga po nie rękę. :( Włożone do szkolnego pudełka śniadaniowego – niejednokrotnie wraca z powrotem do domu. :( Znacznie lepiej ma się sprawa z jabłkowymi wypiekami. Szarlotki i wszelakie jabłeczniki – choć już bez witaminowej bomby – zjadane są chętnie.
Zresztą, dobrego jabłecznika – sama nie potrafię sobie odmówić. :) To ciasto – magnes. :D Pamiętam doskonale moje obie ciąże, podczas których codzienny kawałek szarlotki był tak samo nieodzowny, jak pogłaskanie brzucha. :D
Z okazji dzisiejszego Dnia Jabłka chciałam zaproponować mini – tarty z owocami zapieczonymi pod pyszną śmietanową pierzynką (z aromatyczną nutką waniliową). Pomysł na ten deser – zrodził się kilka dni temu, gdy zajadałam się przepyszną tartą z gruszkami, z przepisu Ani Truskawkowej. Ponieważ ciasto od pierwszego kawałka podbiło moje serducho – pomyślałam sobie, że warto wykorzystać przepis i spróbować zrobić podobną tartę z jabłkami zamiast gruszek. Przy okazji wprowadziłam małe zmiany: kruche ciasto wykonałam ze swojego ulubionego przepisu (wg Pierre Herme'a), do powiększonej ilości masy śmietanowej dodałam ziarenka wanilii, zrezygnowałam z dodatku czekolady, a dużą foremkę do tarty – zamieniłam na kilka mniejszych.
Jabłkowe tarty wyszły równie pyszne. :) Wam polecam obie wersje. :) A Truskawkowej Ani dziękuję za inspiracje. :)



Mini – tarty z jabłkami pod śmietanową pierzynką

Kruche ciasto:
250 g przesianej mąki
125g masła
125 g cukru pudru
1 jajko

Mąkę przesiać na stolnicę lub do misy robota, dodać masło pokrojone na małe kawałki. Rozcierać, aż utworzą się małe grudki. Dodać przesiany cukier puder – wymieszać, a następnie wbić całe jajko. Zagniatać, niezbyt długo, aż będzie gładkie.
Uformować kulę, spłaszczyć ją dość mocno, zawinąć w folię spożywczą. Wstawić do lodówki na min. ½ godziny.

Piekarnik rozgrzać do 200 st. C. Przygotować foremki do mini tart – wysmarować masłem lub olejem roślinnym, oprószyć lekko mąką.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość ok. 2-3 mm. Wykrawać okręgi wielkości odpowiadającej średnicy foremek + wysokość rantu. Wyłożyć foremki ciastem (mnie wyszło 8 foremek o średnicy 11cm). Podpiec ok. 10-15 min. Lekko złociste wyjąć z piekarnika i trochę ostudzić.

Dodatkowo:
4 jabłka
3 jajka
ok. 250 ml śmietany kremówki (użyłam 36%)
3 łyżki cukru*
1 laska wanilii*

2-3 łyżki brązowego cukru trzcinowego


* można zamiennie użyć kupny cukier z dodatkiem prawdziwej wanilii

Rozkłócić jajka. Dodać cukier śmietanę i ziarenka z laski wanilii. Dobrze wymieszać.
Jabłka obrać, pozbawić gniazd nasiennych, podzielić na plasterki gr. ok. 3mm. Układać plasterki (na zakładkę) na ostudzonych spodach.
Masę śmietanową rozlać do wszystkich foremek. Brązowym cukrem oprószyć lekko wystające spod masy części jabłek.
Zapiekać kolejne ok. 30 min. (masa śmietanowa powinna się ściąć).
Smacznego!

środa, 23 września 2009

Z widokiem w dół... na ziemniaki po bombajsku. :D


816 schodów... 408 w stronę jedną i tyleż samo w stronę powrotną... 816 schodów o łącznej wysokości blisko 80m... Niby nie tak znowu dużo, ale tam na samej górze – widok imponujący.
Znający Gdańsk, zapewne już wiedzą, gdzie byłam i co robiłam. :)
Otóż właśnie tyle stopni prowadzi na sam szczyt wieży mariackiej. Moja siedmioletnia latorośl liczyła niestrudzenie. Ja stałam na straży ewentualnej pomyłki. :D Wieżę sforsowaliśmy w kilka minut (choć w górę było ciut trudniej niż w dół, zwłaszcza dla mnie :D), a potem... kamery, wywiady... :D :D Hihihihi, ok, ok... trochę się zagalopowałam. :D na górze czekała nagroda w postaci wspaniałej gdańskiej panoramy, która z tej wysokości rozpościerała się naprawdę szeroko, z widokiem na Zatokę włącznie.
Oczywiście, ta atrakcja przeznaczona była głównie dla synka, bo ja na wieży byłam już mnóstwo razy.
Tak było kilka dni temu i zaręczam, że od tamtej pory – widok z góry nic, a nic się nie zmienił. :D


Za ziemniakami jakoś szczególnie nie przepadam. Poza jednym wyjątkiem (no może dwoma ;-))... u w i e l b i a m ziemniaki pieczone (w piekarniku, na grillu czy w ognisku), ale także trudno mi odmówić sobie ziemniaczków smażonych na patelni. Mama i babcia robiły chrrrupiące talarki, pyszne, że palce lizać! Mogłam ich zmieścić naprawdę dużą porcję, choć o kaloryczności wolę nie wspominać. ;-)
A ja tym razem, po powrocie z wyżej wspomnianej wieży – podałam taką właśnie odmianę podsmażanych na chrupko i niezwykle aromatycznych ziemniaczków. Swój smak zawdzięczają orientalnym przyprawom. Uwielbiam ich wspaniały zapach, zwłaszcza ten „świeży”, który wydobywa się podczas ucierania w moździeżu.
Miętowa raita – dopełniła smaku tego prostego obiadu. :)




Ziemniaki po bombajsku
inspirowane przepisem Jamie'go Oliver'a
na 3 porcje

ok. 1 kg ziemniaków
ok. 2cm kawałek świeżego imbiru
1 łyżeczka ziaren kolendry
1 łyżeczka nasion kuminu (kmin rzymski)
1 łyżeczka garam masala
spora szczypta chilli w proszku
sól do smaku

olej do smażenia

Ziemniaki obrać, umyć, pokroić w grubą kostkę (na pół, jeszcze raz na pół i ponownie na pół). Włożyć do osolonej wody i zagotować. Gdy woda zawrze - od razu odcedzić ziemniaki (nie gotować dłużej, bo będą się na patelni rozpadać!). Odstawić do odparowania.
Nasiona kuminu i kolendry utrzeć w moździerzu. Imbir obrać i drobno utrzeć.
Na głębokiej patelni rozgrzać olej (miej więcej tyle by cienką warstwą zakryć dno patelni. Wrzucić utarty imbir i smażyć kilkanaście sekund. Włożyć ziemniaki, wsypać utarty kumin i kolendrę, oraz garam masala i chilli w proszku. Dobrze przemieszać, by ziemniaki oblepiły się przyprawami. Smażyć pod przykryciem, mieszając od czasu do czasu. Smażyć aż ziemniaki będą miękkie w środku, a na zewnątrz uzyskają złocistą, chrupiącą skórkę. Pod koniec smażenia doprawić do smaku solą.
Podawać ciepłe posypane natką kolendry lub z dodatkiem miętowej raity (przepis poniżej).


Raita miętowa

1 op. jogurtu bałkańskiego (powinien być bardzo gęsty)
1 ząbek czosnku – przeciśnięty przez praskę
sól, pieprz do smaku
ok. 1/3 łyżeczki curry (lubię ostre, ale łagodne też pasuje)
łyżeczka soku z cytryny (ew. octu winnego)
1 średni świeży ogórek - obrany i pokrojony w niezbyt drobną kostę
bardzo duża garść świeżych listków mięty (raczej nie pieprzowej) – drobno porwane lub pokrojone

Wszystkie składniki włożyć do miseczki, wymieszać. Odstawić do lodówki na min. 1 godzinę, aby smaki się „przegryzły”.

niedziela, 20 września 2009

Weekendowa Piekarnia #43



To było bardzo przyjemne wydanie Weekendowej Piekarni. :) Z trzech propozycji gospodyni Bey – wybrałam dwa wypieki: jeden na słodko i jeden tradycyjny, „kanapkowy”. :)
Brioszka z Neuchâtel była pierwsza. Dwie keksówki wypełnione gorącym, maślanym ciastem – pięknie napełniły dom wspaniałym aromatem. Jedna zniknęła jeszcze tego samego dnia, zanim na dobre zdołała ostygnąć. Głównie za sprawą szanownego małżonka (ale ja dzielnie dotrzymywałam towarzystwa :D), który autentycznie nie mógł się oderwać od drożdżowej bułeczki. Wiem w czym tkwił sekret... R. nie przepada za słodkimi wypiekami. A ta brioszka była taka słodka – nie słodka... :) Do tego puszysta, leciutka i bardzo pachnąca. :) Ja zajadałam z figowymi powidłami i baaardzo mi to zestawienie smakowało. :)

A dzisiaj upiekłam bułeczki z bulgurem i płatkami owsianymi. Bułeczki przeszły nieco inną drogę, niż przewidywał przepis. Bo po pierwsze, bulgur, którego nie posiadałam – zastąpiłam z powodzeniem kuskusem. Po drugie, wykorzystałam podpowiedź Bey i kuskus najpierw ugotowałam (tzn. zalałam wrzątkiem, a on sam się ugotował :D). Po trzecie, moje ciasto przeleżakowało całą noc w lodówce (wszystko przez nieplanowane, spontaniczne wyjście z domu na dłużej). A po czwarte formę chlebową – zamieniłam na 20 zgrabnych, małych kuleczek. :)
Z piekarnika wyjęłam śliczne, złociste bułeczki, o przepięknym miąższu. Na razie zjadłam tylko testowo jedną, ale i tak mogę powiedzieć, że smakowała cudnie! Środek bułeczki był taki jak lubię, ani zbyt suchy, ani zbyt mokry.
Nie będę nawet próbowała porównywać obu wypieków i typować lepszego. Oba w swojej kategorii były super! :)

Beatko, dziękuję za wspaniałe przepisy! Wszystko pyszne! :)



La Taillaule, brioszka z Neuchâtel
Cytuję za Beą z bloga Bea w Kuchni

500 g mąki T45 (tortowej)
2,5 łyżeczki drożdży w proszku (lub 20 g świeżych)
1,5 łyżeczki soli
200-250 ml letniego mleka (u mnie minus 2 łyżki)
2 jajka
60 g cukru
10 g miodu
75 g miękkiego masła
100-125 g rodzynek
otarta skórka z 1/2 cytryny
+ jajko do posmarowania

Mąkę wymieszać z solą i drożdżami. Zrobić wgłębienie i umieścić w nim jajka, cukier, miód i mleko. Powoli wymieszać składniki, wyrobić gładkie ciasto (ok. 10 minut); możemy ewentualnie dodać odrobinę mąki, jeśli ciasto jest zbyt klejące, jednak nie więcej niż łyżkę za każdym razem. Następnie partiami dodawać masło i skórkę cytrynową i dalej wyrabiać. Na koniec dodać rodzynki i raz jeszcze wyrobić ciasto (ma być dosyć ‘miękkie’ i elastyczne).
Przełożyć je do miski, przykryć i odstawić do wyrośnięcia na ok. godzinę.
Następnie złożyć ciasto kilka razy (można podzielić je na dwie mniejsze części) i spłaszczyć, formując mniej więcej kwadrat. Boki kwadratu złożyć do środka tak, by się stykały, a następnie zrolować ciasto. Umieścić je w natłuszczonej keksówce lub foremce chlebowej, przykryć i zostawić do wyrośnięcia na ok. 45 minut (do 3/4 wysokości formy). Po wyrośnięciu posmarować wierzch ciasta rozkłóconym jajkiem, a następnie ponacinać (dosyć głęboko) ostrymi nożyczkami naprzemiennie – raz z lewej, raz z prawej strony.
Mniejsze brioszki pieczemy ok. 20-25 min w 200°C (jedną większą pieczemy ok. 45-55 minut); w połowie pieczenia możemy nieco obniżyć temperaturę, a jeśli brioszka zbyt szybko brązowieje – nakryć ją folią aluminiową.
Tradycyjnie, po wyjęciu z piekarnika, smaruje się brioszkę gładką konfiturą morelową i wodą; można też posypać ją zrumienionymi płatkami migdałowymi.


Chleb z bulgurem i płatkami owsianymi
Cytuję za Beą z bloga Bea w Kuchni

Przepis oryginalny pochodzi z książki “The Bread Bible” Beth Hensperger

proporcje na 3 mniejsze chlebki lub na 20-24 bułki
(szklanka – 240 ml)

zaczyn :
7 g suchych drożdży
2 łyżki jasnego cukru trzcinowego
2/3 szklanki kaszy bulgur
2 1/4 (540 ml/g) szklanki letniej wody
2 szklanki (255 g) białej mąki chlebowej

ciasto :
1 1/4 szklanki (131g) płatków owsianych
1/4 szklanki (37,5 g) drobnych otrębów pszennych (lub innych)
1/4 szklanki (60 g) jasnego cukru trzcinowego (pominelam)
3 łyżki oleju słonecznikowego (lub innego o delikatnym smaku)
1 łyżka drobnej soli morskiej
3 – 3 1/2 szklanki (382.5 g – 446 g) białej mąki chlebowej

Do dużej miski wlać wodę; dodać drożdże, 2 łyżki cukru oraz bulgur. Odstawić na 5 minut.
Dodać 2 szklanki mąki i energicznie mieszać / wyrabiać przez 2 minuty, aż masa będzie jednolita. Przykryć i odstawić na godzinę, aż zaczyn ‘ruszy’.
Do zaczynu dodać płatki owsiane, otręby, cukier, olej i sól. Energicznie wymieszać / wyrobić przez minutę. Dodawać partiami mąkę (po ½ szklanki) i wyrabiać aż ciasto będzie odstawać od ścianek miski. Przełożyć ciasto na umączony blat i wyrabiać przez 4 minuty, aż ciasto będzie jednolite i elastyczne (możemy ewentualnie dodać odrobinę mąki, jeśli ciasto jest zbyt klejące, jednak nie więcej niż łyżkę za każdym razem). Przełożyć ciasto do natłuszczonej miski i lekko ‘obtoczyć’ je o natłuszczone ścianki miski, następnie przykryć folią spożywczą i pozostawić do wyrośnięcia na ok. 1,5 – 2 godziny aż podwoi objętość.
Odgazować ciasto i przełożyć na umączony blat.
Jeśli chcemy upiec chleby - natłuścić 3 keksówki o wymiarach 20×10cm; jeśli chcemy upiec bułeczki – wyłożyć blachę papierem do pieczenia.
Cisato podzielić na trzy części (chleby) lub na 20-24 porcje (bułki). Przykryć ściereczką i odstawić do wyrośnięcia na 45 minut (do podwojenia objętości).
Piekarnik nagrzać do 190°C, naciąć chleby i piec je 35-40 minut (bułki pieczemy ok. 20-25 minut).
Po wyciągnięciu z piekarnika pozostawić chleby w foremkach przez ok. 5 minut, następnie wystudzić je na kratce.

piątek, 18 września 2009

Podpatrzone u Ani...


Truskawkowa Ania podpatrzyła u Jamie'go Oliver'a. A ja podpatrzyłam u Ani. :) Jeden rzut oka i zrobiłam się głodna. :) Niestety, to nie był TEN moment. :D
Macie tak? Że niektóre momenty są bardziej, a inne mniej sprzyjające? :) Ja mam, dlatego z niektórymi przepisami, które mnie zainteresowały – ląduję niemal natychmiast w kuchni, a inne nabierają 'mocy urzędowej”. :D „Moc urzędowa” (ściśle związana z kulinarną listą bez końca) nie jest określona. Po prostu trwa. Aż się skończy. :D
Kilka dni temu buszowałam troszkę po blogu Ani i znów natknęłam się na „kurczaka Jamiego”. Zaiskrzyło jeszcze mocniej. W sumie nawet bardzo mocno, bo od razu przepis poszedł łączami do drukarki. A zaraz potem już kręciłam się w kuchni.
Ziemniaki piekłam z pomidorkami dziesiątki razy, ale z mięsem nigdy ich nie łączyłam. Więc można powiedzieć, że w takim wydaniu to był debiut. Udany. Smaczny. :)

Truskawkowa Aniu... mam nadzieję, że Twoje paragrafy już Cię nie prześladują... Ale na wszelki wypadek dalej trzymam kciuki za Ciebie. :*



Udka kurczaka pieczone młodymi ziemniakami i pomidorami
wg Jamie Oliver'a
cytuję za Anią z bloga Strawberries from Poland (z moimi uwagami)

Składniki (na 4 porcje):

700 g młodych ziemniaków, oskrobanych
4 udka z kurczaka
oliwa
400 g pomidorków cherry, sparzonych i obranych ze skórki (ale to nie jest konieczny zabieg) *
garść lisków świeżego oregano, szałwii i estragonu (posiekanych)
czerwony ocet winny
sól i pieprz

W garnku gotuję całe ziemniaki w osolonej wodzie. **

Nagrzewam piekarnik do 200 st. C.
Mięso nacieram oliwą, solą i pieprzem, umieszczam na gorącej patelni (skórką do dołu). Smażę je po 10 minut z każdej strony, po czym przekładam do blaszanej formy. Między kawałkami kurczaka rozkładam ugotowane ziemniaki. Trzonkiem od noża delikatnie je rozgniatam (nie mogą być rozwalone, mają tylko popękać).
Między ziemniaczki wkładam obrane ze skórki pomidory.

W miseczce mieszam posiekane zioła, szczyptę soli, 4 łyżki oliwy i 1 łyżkę octu winnego. Mieszam to dokładnie, po czym rozkładam mieszankę po warzywach i kurczaku. Warzywa można jeszcze trochę posolić i popieprzyć.

Piekę całość przez ok. 40 minut.

* użyłam pomidorów Lima, pokrojonych na ćwiartki (ze skórkami)
** ja nie gotowałam do miękkości, ale zdjęłam garnek z gazu i odcedziłam ziemniaki z wody, zaraz po tym jak woda mocno zawrzała

środa, 16 września 2009

Gruszki zapiekane w Crème brûlée


Między jedną dziesiątką, a drugą złapał mnie wilczy głód na coś dobrego...

To znamienne, że gdy zaczynamy brać się za coś ważnego, pilnego, lub po prostu koniecznego do wykonania – to natychmiast pojawia się co najmniej setka pokus, by zająć się czymś innym (zwykle przyjemniejszym i mniej pilnym :D), albo nagle okazuje się, że niedokończony sweterek, który wraz z drutami odłożyliśmy do szafy pół roku temu naraz jest nam niezbędny i czym prędzej musimy go dokończyć. :D U mnie takie zachowania są nagminne. :D Już na studiach, podczas każdej sesji, przygotowania do egzaminów dzielone były pomiędzy tym co konieczne, a tym co wcześniej leżało i nie mogło się doprosić o ukończenie. ;-)


Przez ostatnie dwa dni w mojej kuchni przewijał się prawdziwy tajfun. Czerrrwony. 5 dziesiątek kilogramów dojrzałych, pachnących i słodkich pomidorów lądowało w garnkach, by potem zamienić się w domowy przecier pomidorowy. :) Taki najzwyklejszy, który zimą posłuży do zup, zapiekanek, sosów, etc.
I chociaż mój wierny pomocnik ze specjalną przystawką powoduje, że proces przecierania jest prosty i szybki (nie to, co ręczna udręka, przez którą przechodziłam jeszcze 3 lata temu) – to jednak między jedną, a drugą dziesiątką kilogramów już zaczęłam kombinować co by tu zrobić, by oderwać się od bądź co bądź dość nudnego zajęcia. :D
Krojąc pomidory wydumałam, że mam ochotę na gruszki. Oczywiście nie mogły to być jabłka, czy śliwki, które akurat miałam, ale koniecznie gruszki, których w domu nie było! Ach, jak fajnie było się oderwać od tych pomidorów i pobiec na targ! :D W drodze kombinowałam co z tych gruszek przygotuję. Różne rzeczy snuły się po głowie, w tym niedawna tarta gruszkowa Ani. Do tarty zapewne jeszcze powrócę, bo kusi mocno, ale ostatecznie stanęło na gruszkach zapieczonych w crème brûlée.
Ajjj... co ja Wam będę pisać... Każdy kto już crème brûlée próbował – wie jaki to cud – miód... :) A kto jeszcze nie miał okazji – niech nie zwleka. Pyszność nad pysznościami!
I jeszcze tylko dodam, że gruszki baaaardzo, ale to baaardzo dobrze się czują w takim aksamitnym deserze. :)

A 50 kg czerwonych pomidorów już zostało zamknięte w słoiczkach i czeka na zimę, i wiosnę :)



Gruszki zapiekane w Crème brûlée
na 8 porcji (przy naczynkach o średnicy ok. 11cm)

500 ml śmietanki kremówki (dałam 36%)
1 duża laska wanilii
6 żółtek
5 łyżek drobnego cukru

4 niezbyt duże gruszki – w miarę dojrzałe (ale nie takie bardzo miękkie)

ok. 7 -10 łyżeczek brązowego cukru trzcinowego lub muscovado

Piekarnik nagrzać do temperatury 100 st.C. Przygotować wodną kąpiel.

Śmietankę wlać do rondelka. Laskę wanilii przekroić wzdłuż na pół i ostrzem noża zdjąć ziarenka – ziarenka i obie połówki laski wrzucić do śmietanki. Rondelek postawić na ogień i mieszając od czasu do czasu – zagotować. Zdjąć z ognia, wyłowić laski wanilii (już nie będą potrzebne, służyły tylko do dodatkowego aromatyzowania). Odstawić śmietankę na kilka minut do lekkiego ostudzenia.
W misce wymieszać żółtka z 5 łyżkami drobnego cukru – nie ubijać! tylko delikatnie połączyć, tak by masa nie została napowietrzona.
Do masy jajecznej, cały czas ostrożnie mieszając - dodawać stopniowo ciepłej śmietanki – najpierw po jednej łyżce, a potem aż do wyczerpania płynu.
Gruszki obrać, przekroić wzdłuż na pół, pozbawić ogonka i gniazd nasiennych. Na wybrzuszeniu każdej połówki gruszki zrobić kilka nacięć nożem.
Nalewać gotową masę (przez sitko) do połowy wysokości do niskich, szerokich naczynek żaroodpornych. Na środku każdego z nich ułożyć po jednej połówce gruszki (wybrzuszeniem do góry). Uzupełnić naczynka masą śmietanowo- jajeczną.
Piec w piekarniku w kąpieli wodnej ok. 45 – 50 min. aż masa się zetnie (dotknięta palcem powinna być sprężysta, nieco „budyniowa”). Wyjąc z piekarnika i ostudzić.
Chłodzić w lodówce min. 4-5 godzin.
Bezpośrednio przed podaniem – każdą porcję posypać cieniutką warstwą 1-2 łyżeczkami (w zależności od wielkości foremek) brązowym cukrem i skarmelizować przy pomocy palnika.
Smacznego!

sobota, 12 września 2009

Weekendowa Cukiernia #12 - cz.2



A oto i czas na moją prezentację drugiego słodkiego wypieku w trwającej 12 edycji Weekendowej Cukierni. Ola zaproponowała zabawę w rolowanie. :) Rolować lubię, więc z przyjemnością zabrałam się do pracy (której notabene za wiele nie ma).
Rolady zazwyczaj są dość widowiskowe i atrakcyjnie prezentują się na stole, więc to idealne ciasta na przyjmowanie gości. Ta, czekoladowa z pysznym wnętrzem z aksamitnego mascarpone – dodatkowo jest baaardzo smaczna. :) W moim wydaniu, jak już wcześniej wspominałam – zamiast malin okraszających krem - pojawiły się piegi z borówek amerykańskich. :) Owocowe piegi... brzmi przyjemnie, prawda? :)
Z uwag dotyczących samego wykonania: w moim przypadku przepisowe 12 minut pobytu ciasta w piekarniku – okazało się ciut za długie. Sądzę, że 10 min. byłoby wystarczające. Te dwie dodatkowe minutki poskutkowały tym, że ciasto odrobinę wyszło za suche i niestety pękało podczas rolowania. Nie widać tego na zdjęciach, bo polewa z czekolady świetnie wszystko zamaskowała. :)
A ciasto pycha! Polecam! :)


Rolada czekoladowa z nadzieniem z serka mascarpone i malinami
cytuję za Olą z bloga Sweet Spoon

Składniki:
4 jajka
100 g drobnego cukru
100 g mąki
3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
4 łyżki kakao
50 g gorzkiej czekolady, startej
cukier waniliowy - 16 g

Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec ubijania wsypywać partiami cukier, ciągle ubijając. Partiami wlewać żółtka i nadal ubijać. Do masy przesiać mąkę z proszkiem do pieczenia, kakao na końcu wsypać startą czekoladę. Delikatnie wymieszać, tak żeby piana nie opadła.
Bawełnianą ściereczkę delikatnie posypać cukrem waniliowym. Płaską formę o wymiarach 28x35cm wyłożyć papierem do pieczenia. Wlać masę, wyrównać. Piec około 12 - 15 minut w temperaturze 180ºC. (nie dlużej, bo rolada pęknie podczas zwijania). Natychmiast po upieczeniu ciasto przełożyć na ściereczkę papierem do góry. Zerwać powoli papier, a roladę z ręczniczkiem zwinąć, wzdłuż dłuższego boku. Pozostawić do całkowitego ostudzenia. Ważne jest żeby wszystko robić, kiedy rolada jest jeszcze gorąca. Nie czekamy aż ostygnie!

Składniki na krem:
250 g serka mascarpone
50ml śmietany 18%
2 łyżki cukru pudru (ilość cukru możemy zmniejszyć w zależności od upodobań)
Składniki zmiksować.

Dodatkowo:
250g malin lub wiśni (dałam borówkę amerykańską, a maliny do ozdoby)

Składniki na polewę:
100 g gorzkiej lub mlecznej czekolady
30 g masła (dałam śmietankę 36%)

Masło rozpuścić z czekoladą na najmniejszym ogniu, mieszając.


Ostudzoną roladę rozwinąć, usunąć ręczniczek. Natychmiast posmarować nadzieniem z serka mascarpone, ułożyć maliny i z powrotem zawinąć. Włożyć na kilka godzin do lodówki. Przed podaniem polać polewą.

czwartek, 10 września 2009

Weekendowa Cukiernia #12 - cz.1



Do tej edycji Weekendowej Cukiernii nie mogłam nie przystąpić. Po pierwsze dlatego, że to 12 wydanie, a ja lubię liczbę 12. No lubię i już. :D Nie, nie, żadne tam urodziny w tym dniu, czy inne takie. Po prostu „dwunastka' jest mi bliska z bliżej nieokreślonych powodów... :D Zatem po pierwsze mam już za sobą. A po drugie: gospodyni Ola zaproponowała moje smaki, więc z dużymi wyrzutami sumienia (no bo miałam OGRANICZYĆ słodkie :( ) postanowiłam mimo wszystko dać rodzinie i sobie trochę smacznej przyjemności. :)
Zanim jednak pochwalę się pierwszym deserem – chciałabym trochę ponarzekać... Nie na przepisy (hihi, już widzę jak Oli serce zamarło :D), ale na... kupne maliny... :( Naprawdę, nie wiem, czy tylko ja mam w tym roku takiego pecha, czy może innym też się to przydarza...? Maliny kupuję „na wygląd”, tzn. wybieram zawsze te, które najładniej i najświeżej wyglądają; sprawdzam też, czy od spodu kobiałka na pewno jest sucha (mokre od soku owocowego, mogą świadczyć o nie pierwszej już świeżości). No i cóż... Przychodzę do domu, dobieram się do pięknie wyglądających malin i okazuje się, że pod pierwszą, ewentualnie drugą warstwą – owoce wcale nie są już tak atrakcyjne. Pal licho, jeśli chodziłoby tylko o ich kształt (delikatne są, więc pod ciężarem mają prawo „przygasnąć”), ale one zwykle są pokryte pleśnią. :( Drażni mnie to okrutnie, bo zawsze przynajmniej połowa ląduje w koszu. :(
Tak było i tym razem, gdy maliny kupiłam specjalnie do sernika na zimno. Moja złość i rozdrażnienie sięgnęło zenitu. Obiecałam sobie, że koniec! Koniec wyrzucania pieniędzy w błoto! Lubię maliny, ale mówię kategoryczne NIE takiemu marnotrawstwu!
Do wnętrza sernika wylądowały zatem borówki amerykańskie, a z niewielkiej ilości ocalałych malin zrobiłam sos do polania deseru. Deser zmienił troszkę swoją kolorystykę, ale nadal smakował super. :) Troszkę może szkoda, że niezbyt mocno stężał. Ale prawdę mówiąc, czułam że tak będzie. :D
Do pokazania czeka jeszcze druga propozycja Oli, czyli czekoladowa rolada (oczywiście w moim wydaniu też bez malin), ale ponieważ zbrakło mi czasu, by sfotografować – więc poświęcę wkrótce jej osobny wpis. :)

Olu, dziękuję za wspólną kulinarną zabawę. :)


Sernik na zimno z białą czekoladą, owocami i ciasteczkami amaretti
cytuję za Olą z bloga Sweet Spoon – z moimi uwagami

Składniki:
300g białej czekolady
600g serka kremowego
284ml śmietany kremówki
50g cukru pudru
250g malin (mogą być mrożone, wtedy wcześniej trzeba je rozmrozić na bibułce) –
5 łyżek dżemu malinowego
85g ciasteczek amaretti
150g borówki amerykańskiej
50g wiśni(opcjonalnie)

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej (rozpuszczałam z odrobiną słodkiej śmietanki, by uniknąć przypalenia czekolady) .
Keksówkę o pojemności 900g wyłożyć folią spożywczą.

W dużej misce zmiksować razem serek, śmietanę i cukier. Następnie stopniowo, cały czas miksując na małych obrotach wlewać ostudzoną czekoladę. Ucierać aż do połączenia się składników.
70g malin wymieszać z 2 łyżkami dżemu.
Do keksówki o pojemności 900g wlać połowę masy a następnie delikatnie rozłożyć na niej maliny wymieszane z dżemem. Przykryć resztą masy serowej. Na wierzchu równomiernie rozłożyć ciasteczka amaretii. Przykryć folią i wstawić do lodówki na min. 6 godzin, najlepiej na całą noc.

Odłożyć na bok ok 7 malin. Resztę podgrzać w garnuszku razem z pozostałym dżemem i wiśniami (jeśli używamy). Podgrzewać na małym ogniu, aż zmiękną. Używając blendera zmiksować owoce a następnie przetrzeć je przez sitko, aby pozbyć się pestek. Sos powinien być dość gęsty. Ostudzić.

Serniczek wyjać z lodówki, usunąć folię i ostrożnie przełożyć na talerz, tak aby ciasteczka znalazły się na spodzie. Pozostałe maliny ułożyć na wierzchu ciasta razem z borówkami. Ostudzony sos delikatnie wylać na owoce.
Podawać od razu.

poniedziałek, 7 września 2009

Kalafior i koperek.


Od kilku dni mam wrażenie, że mój dotychczasowy, na swój sposób „nie-poukładany” świat stanął do góry nogami. Niby tak niewielka zmiana... dziecko poszło do szkoły, a czas jakoś inaczej, znacznie szybciej biegnie... Zaprowadzić do szkoły (tylko się nie spóźnić!), przyprowadzić za szkoły... Do tego obiad musi być prędzej niż do tej pory, bo dziecię, choć zaopatrzone w drugie śniadanie – wraca do domu głodne jak wilk (już zapomniałam, że nauka może tak wyciskać z człowieka wszystkie soki :D). Dotychczasowe obiado – kolacje, które zwyczajowo jadaliśmy o 17 - 18 godzinie – wypchnięte zostały przez wcześniejszy obiadowy posiłek. No i odrabianie lekcji... Niby dziecko samodzielne i wie co i jak, ale jakoś ze wszech miar czuję się zobowiązania do książek zajrzeć, dopilnować, sprawdzić... Że nie wspomnę o popołudniowych zajęciach dodatkowych, na które też trzeba zawieźć lub zaprowadzić. Ileż czasu zabrane z moich wolnych chwil...
A do tego wszystkiego jestem typem łazika. :D Nie szczególnie lubię siedzieć w domu i gdy pogoda tylko dopisuje – to ja - czy to z dziećmi na spacerze, czy sama uzbrojona w aparat i obiektywy – snuję się tu i tam, byle tylko z dala od czterech ścian. :D Oczywiście drugie tyle, co poza domem – spędzam w kuchni, która jest dla mnie jak haiku. :D
Mam nadzieję, że obecny stan niedoczasu jest tylko przejściowy i w miarę szybko na nowo znajdę się w nowej rzeczywistości. :)
Oczywiście, żeby wszystko pogodzić, żeby wilk był syty (czytaj: rodzina nakarmiona) i moje chwile tylko dla siebie zachowane – staram się serwować obiady maksymalnie uproszczone i niezbyt pracochłonne. Jak ten dzisiejszy. Kalafior i koperek zamknięte w bardzo smacznych plackach.
To był jeden z moich pierwszych obiadów – jako bardzo świeżej żony (to już 11 lat...). :) Przepis podpatrzony u (wtedy) świeżej teściowej. :) Placki na tyle mi posmakowały, że co roku w okresie letnim – z przyjemnością je przyrządzam.
Fanom kalafiora – szczerze polecam. :)



Placki kalafiorowe z koperkiem

1 średniej wielkości kalafior
pęczek świeżego koperku (ilość można dostosować do własnego upodobania; jednak im więcej koperku – tym smaczniej)
3 jaja
5 łyżek mąki pszennej
sól, pieprz do smaku
oliwa / olej do smażenia

Kalafiora ugotować w osolonej wodzie, aż będzie średnio - miękki (znaczy taki, by się nie rozpadał). Odcedzić i ostudzić. Ostudzony pokroić nożem (małe kawałeczki), lub rozdrobnić widelcem.
Pęczek koperku drobno posiekać.
Jaja z mąką ubić na jednolitą masę. Dorzucić posiekany koperek i kawałki kalafiora. Dosmaczyć solą i pieprzem i delikatnie wymieszać łyżką..
Smażyć na mocno rozgrzanej patelni z obu stron na rumiano.
Smacznego!

sobota, 5 września 2009

Chleb z oliwkami. Weekendowa Piekarnia # 41


Zwykle niechętnie żegnam się z okresem letnio – wakacyjnym. Symboliczny dzień 1 września - oznacza, że już za momencik, już za chwileczkę nadejdzie szaruga i powiew chłodu. Tym razem jest nie inaczej, ledwo wrzesień przekroczył próg, a już pada, już ponuro i mniej słonecznie. No więc dobrze, że chociaż Weekendowa Piekarnia znów ruszyła, przynosząc radość ze wspólnego pieczenia i trochę ciepełka w kuchni. :)
Z prawdziwą przyjemnością wyjęłam z lodówki zakwas i pozwoliłam mu zrobić to, co potrafi najlepiej. :D A tym razem pracował do przepisu zaproponowanego przez Anię z bloga Moja Mała Kuchnia.
Przepis był prosty, a chlebek z oliwkami w smaku wyszedł bardzo smaczny. Myślę, że nie mogło być inaczej, wszak to receptura od samego Jeffrey'a Hamelman'a. :) Żałuję tylko, że nie dałam do ciasta chlebowego – całych oliwek. Widziałam już kilka Waszych wypieków i zdecydowanie wyglądają atrakcyjniej. Ja niestety miałam w domu tylko te z pestkami, więc dla wygody pozbawiając je twardego środka – odkrawałam miąższ małymi kawałkami.
Zagryzając właśnie kanapkę z pomidorem - dziękuję za wspólne pieczenie. :)


Chleb z oliwkami (na zakwasie)
wg Jeffrey'a Hamelman'a
cytuję za Anią z bloga Moja Mała Kuchnia

zaczyn:
90 gr mąki pszennej chlebowej
112 gr wody
18 gr zakwasu (wg przepisu - pszennego)

ciasto właściwe:
360 gr mąki pszennej chlebowej
50 gr mąki pszennej razowej
203 gr wody
7-8 gr soli
125 gr oliwek bez pestek

Mieszamy składniki zaczynu i zostawiamy pod przykryciem na 12-16 godzin.
Zanim zaczniemy wyrabiać ciasto właściwe musimy odpowiednio przygotować oliwki, czyli je odcedzić i zostawić na papierowym ręczniku na kilka godzin by dokładnie wyschły.
Gdy zaczyn i oliwki są gotowe, mieszamy pozostałe składniki (na razie bez oliwek) i wyrabiamy ciasto do uzyskania średnio rozwiniętego glutenu. Dodajemy oliwki i wyrabiamy aż do ich równomiernego wymieszania w cieście.
Zostawiamy ciasto pod przykryciem do wyrośnięcia na 2 i 1/2 godziny. Składamy ciasto raz po 1 i 1/4 godziny lub 2 razy co 50 minut.
Formujemy chlebek i wkładamy do koszyka. Ponieważ chleb ten smakuje najlepiej, gdy wyrasta długo, więc wkładamy go do lodówki na 18 godzin.
Pieczemy z parą w 235 C przez 40-45 minut.
Studzimy na kratce.

wtorek, 1 września 2009

Ten najważniejszy dzień w życiu...


Żołądek ściśnięty na supełek. Drżące ręce i mała łza w oku. Tak reagują na pierwszy dzień w szkole... tylko matki... Nie, nie... nie pomyliłam się. :) Nie wiem czy wszystkie mamy, ale ja... i owszem. :)
Mój syn miał dzisiaj swój wielki dzień. Pierwszy w życiu dzień już nie przedszkolny, ale dzień prawdziwego ucznia. Jeszcze bez tornistra (chociaż słowo daję, chciał go pakować i zabrać ze sobą), ale pierwszy raz szkolny próg został radośnie przekroczony. :) Biała koszula i granatowe spodnie symbolicznie otwierają nowy etap życia.
Najważniejszy dzień w życiu... Czy aby na pewno? Uświadamiam sobie, że moje małe dziecko już nie jest takie małe i odtąd ważne dni staną się częścią nowego etapu w jego życiu. Żegnaj beztrosko i zabawo! Witaj szkoło! :)

A ja w ten ważny, sentymentalny dla wszystkich dzień (nie tylko dla pierwszoklasistów) – poczęstuję Was dzisiaj czymś prostym..., czymś bardzo smacznym..., czymś mocno aromatycznym, czymś pięknie wyglądającym na talerzu... :) Do kolekcji pasowałoby jeszcze dodać, że czymś, co przygotowuje się w okamgnieniu. :) Noo, okamgnienie to może nie jest, aczkolwiek niewiele więcej. Przygotowanie dzisiejszej sałatki trwa tyle, co upieczenie w piekarniku pomidorków koktajlowych. Całą resztę przygotowuje się w międzyczasie.
Zapraszam. :)


Sałatka z ciecierzycy, pieczonych pomidorków, rukoli i chrupiących chipsów bekonowych
na 2 porcje

2 spore garście pomidorków koktajlowych (ok. 200 -250g) – użyłam odmiany truskawkowej
1-2 łyżki oliwy z oliwek
kilka gałązek świeżego tymianku
duża szczypta gruboziarnistej soli morskiej – użyłam Maldon

1-2 łyżki oliwy z oliwek
1 średniej wielkości czerwona cebula – pokrojona w cieniutkie półplasterki.
2 łyżki octu z wina sherry
1 puszka ciecierzycy (400g) – opłukaną i osączoną na sicie
1 łyżka miodu
ew. sól i pieprz do smaku
kilka plasterków bardzo cieniutko pokrojonego wędzonego boczku (bezmięśni niech pominą)
2 duże garście rukoli

Piekarnik rozgrzać do temp. 180 st.C. Przygotować dużą blachę (lub większą formę do pieczenia), wyłożyć ją papierem do pieczenia.
Pomidorki koktajlowe poprzekrawać na pół – wrzucić do miski. Wlać oliwę z oliwek, dołożyć listki świeżego tymianku i sól morską. Wszystko delikatnie wymieszać, tak by oliwa, zioła i sól otoczyły każdego pomidorka.
Całość rozłożyć równomiernie na przygotowaną blachę (najlepiej pojedynczą warstwą).
Piec ok. 20-25 min. aż pomidorki lekko się skurczą i przypieką.

W czasie gdy pomidorki się pieczą – przygotować pozostałe składniki sałatki.
Na patelni beztłuszczowej podsmażyć plasterki bekonu - powinny wyjść cieniutkie i chrupiące. Gorące zdjąć z patelni i osączyć z nadmiaru wytopionego tłuszczu na ręczniku papierowym.

Na drugiej patelni rozgrzać 1-2 łyżki oliwy, zeszklić na niej pokrojoną w piórka czerwoną cebulę. Dodać ocet z wina sherry i odsączoną ciecierzycę. Chwilę poddusić, aż sos się zredukuje do połowy. Dodać miód i ewentualnie sól, i pieprz do smaku – dusić jeszcze na wolnym ogniu ok. 1 min.

Na dwóch talerzach rozłożyć po połowie: ciecierzycy wraz z sosem, rukoli, pieczonych pomidorków i chrupiącego bekonu. Wszystko bardzo delikatnie wymieszać.
Można dodatkowo polać aromatyczną oliwą z pierwszego tłoczenia na zimno i dorzucić dla aromatu kilka listków świeżej bazylii.
Podawać na ciepło lub zimno.
Smacznego!