niedziela, 27 marca 2011

Gdzie ona? Gdzie???


Znów padał śnieg. Co prawda z deszczem, ale śnieg to śnieg. Wiatr targał włosy. A w ręce było mi tak zimno... Rękawiczki zostały w domu. Czapka też.
Nie wiem, czy wiosna kpi sobie tylko ze mnie? Czy data 21 marzec już zupełnie nic nie znaczy...? ;-)


Szukam pąków na drzewach. Nie znajduję. Szukam pierwszych źdźbeł soczyście zielonej trawy. Nie znajduję. Nasłuchuję „marcujących” kotów. Nie słyszę. Nawet ptaki rano nie śpiewają zbyt ochoczo.
Słońce od czasu do czasu przyświeca, ale brakuje mu jeszcze tej ciepłej radości.
A ja bym chciała już jak w piosence... „Wiosna! Cieplejszy wieje wiatr!” Chciałabym zrzucić zimową kurtkę i wyprowadzić mój kwiecisty rower. :)
Wiosno! Czy to tak wiele???


Za to w kuchni przeprowadzam rewolucje. Właśnie na przekór wszystkiemu – już wiosenne. Albo prawie wiosennie. Z nadzieją, że lada chwila eksploduje cała nowalijkowa gama, którą będę zachłannie czerpać garściami...



Mini tarty z ricottą i serem pleśniowym
(6 szt.)

250g ciasta francuskiego (użyłam gotowego, wybieram to robione na maśle, jest zdecydowanie smaczniejsze!)
250g ricotty
100g sera pleśniowego (wybrałam ser o złocistej barwie)
2 jaja
100g boczku pokrojonych w cieniuteńkie, wąskie plasterki
garść orzechów laskowych
kilka gałązek świeżego tymianku
sól, pieprz do smaku
szczypta papryczki z Espelette

Orzechy laskowe pozbawić łusek. W tym celu uprażyć je na suchej patelni (uważać by nie przypalić), a następnie jeszcze ciepłe rozcierać przez czystą ściereczkę. Obrane orzechy z grubsza posiekać.
Pokrojone wstążki boczku przesmażyć na patelni. Odsączyć na papierowym ręczniku z wytopionego tłuszczu.
Do większej miski wbić jaja – rozkłócić. Dodać ricottę, świeże listki tymianku, sól, pieprz i papryczkę z Espelette – do smaku. Wszystko dokładnie wymieszać.
Ciasto francuskie podzielić na 6 części wielkością i kształtem odpowiadających foremkom (u mnie były to prostokątne foremki o wymiarach 10x6x4,5cm). Dno i boki każdej foremki wyłożyć papierem do pieczenia. Następnie wyłożyć ciastem. Do środka nakładać masę serową. Na wierzchu pokruszyć serem pleśniowym i orzechami.
Piec w piekarniku nagrzanym do 180 st.C przez ok. 20 min, aż ser się zarumieni, a masa zetnie.
Podawać ciepłe.
Smacznego!

niedziela, 20 marca 2011

Pomidory suszone na słońcu


To jeden z tych oczywistych i niekwestionowanych (jak dla mnie rzecz jasna) przysmaków, które nie omieszkałam przywieźć ze sobą z niedawnej podróży.
Nie potrafię wyobrazić sobie włoskiego targu, na którym zabrakłoby pomidorów. Pomidorów suszonych na słońcu. Nie przymierzając, to jakby pójść na polski rynek i nie uświadczyć ziemniaków. :D No przecież są zawsze!


Tak więc mogłam wybierać i przebierać. Wybrałam sycylijskie. Najpiękniejsze. Mocno czerwone. Bardzo pachnące. Suszone, ale nie suche.
A w domu wyjęłam najlepszą oliwę z oliwek jaką mam i zalałam nią pomidory. Za kilka, może kilkanaście dni będą mięciutkie i idealne do jedzenia. Najlepsze do sałaty. I na kanapkę. I do makaronów. I ryżu. I wszędzie gdzie się da. Pomidorowa delicja. Prosto z Włoch.



Suszone pomidory w zalewie oliwnej

suszone na słońcu pomidory
odrobina octu winnego
oliwa z oliwek extra vergine
ulubione suszone przyprawy (np. tymianek, oregano, bazylia, etc.)*

* użyłam gotowej mieszanki przypraw, którą również przywiozłam z Włoch (zawiera ona najbardziej popularne suszone zioła i przyprawy, m.in. oregano, bazylię, natkę pietruszki, papryczki peperoncino)


Przygotować gorący roztwór wodny z octem winnym w ilości takiej, by zakryły w całości suszone pomidory (proporcje octu do zagotowanej, gorącej wody mniej więcej jak 1:10).
Pomidory włożyć do miski i zalać roztworem. Pozostawić na ok. 30 min, aby pomidory zmiękły. Odcedzić. Pomidory rozłożyć pojedynczą warstwą na papierowych ręcznikach. Na wierzch ułożyć kolejną warstwę ręczników. Delikatnie uciskać dłońmi, aby papier wchłonął wilgoć. Proces „odwilgacania” można powtórzyć.
Przygotować wysterylizowane słoiczki. Na dno wlać warstwę oliwy. Wyłożyć pierwszą warstwę pomidorów (powinna być pojedyncza). Oprószyć ziołami. Ponownie zalać oliwą. Powtarzać warstwy: pomidory, przyprawy, oliwa. Aż do wyczerpania wszystkich pomidorów.
Ostatnią warstwą powinna być oliwa i w całości zakrywać pomidory (ze względu na właściwości konserwujące oliwy).
Na koniec można bardzo delikatnie postukać słoiczkiem, tak by oliwa rozeszła się równomiernie i wypełniła wszystkie ewentualne pęcherzyki powietrza.
Zamknąć słoiczek czystym wieczkiem. Przechowywać w suchym, ciemnym miejscu nawet przez kilka miesięcy. **

** nie jestem fanką przetrzymywania pomidorów w zalewie w lodówce, ponieważ oliwa w niższych temperaturach tężeje. Zdecydowanie wolę pomidory przechowywane w temperaturze pokojowej, jednak wtedy należy bardzo dbać o to, by pomidory zawsze były przykryte oliwą (w razie potrzeby poziom oliwy uzupełniać). Jeśli oliwy będzie zbyt mało, pomidory mogą spleśnieć.

środa, 16 marca 2011

A może buraczka?


W ramach przegryzki? Zamiast ciasteczka?
A chętnie! Chętnie! Czemuż by nie? A w jakiej postaci?
No jak to w jakiej? Najlepszej! Pieczonej!
Pieczonej? Ze skórką? To będzie dobre?
Też mi pytanie... Słodki buraczek, chrupiąca skórka... to jakie ma być?
Niech będzie... Zaryzykuję...
Iiiii...?
O woooow!
A nie mówiłam? :)


Jeśli idzie o buraki – to zjem wszystkie. I pod każdą postacią. Bo zwyczajnie uwielbiam. Mogą być gotowane, zasmażane, marynowane, tarte, siekane. Nawet sok z buraków jestem w stanie wypić.
Ale tylko ich pieczenie wydobywa w pełni ten głęboki, słodki smak. Delicja. Po prostu.



Sałatka z pieczonych buraczków, fety, mięty i orzechów nerkowców
(na 2 porcje)

kilka sztuk (5-6) małych buraczków
2 łyżeczki octu balsamicznego
kawałek fety
garść orzechów nerkowców, uprażonych lekko na suchej patelni
garść świeżych listków mięty
sól gruboziarnista (u mnie fleur de sel)
odrobina oliwy extra vergine z pierwszego tłoczenia

Buraczki porządnie wyszorować pod bieżącą wodą. Osuszyć papierowym ręcznikiem. Jeśli buraczki są malutkie to pozostawić w całości, jeśli nieco większe – przekroić na pół (nie obierać ze skórki). Pozawijać buraczki w folię aluminiową i włożyć do nagrzanego do 200 st.C piekarnika. Piec ok. 1 godziny, aż buraczki zmiękną.
Upieczone buraczki przestudzić, pokroić w dość cieniutkie plasterki. Rozłożyć na 2 talerzach. Każdą porcję skropić 1 łyżeczką octu balsamicznego. Na wierzchu pokruszyć kawałek fety. Dodać trochę listków mięty i orzechów nerkowca. Posolić solą gruboziarnistą i odrobinę skropić oliwą.
Smacznego!

sobota, 12 marca 2011

Migawki z Rzymu


Tylko 2 godziny i 10 minut spędzone w samolocie i oto zamieniliśmy mroźny (wtedy jeszcze) Gdańsk, na wczesnowiosenny (już) Rzym.
Jaka szkoda, że Wieczne Miasto rozpłakało się na nasz widok :D i nie przestawało płakać przez wszystkie dni, aż do naszego wyjazdu.
Miasto przemierzaliśmy więc wzdłuż i wszerz we wiosennym deszczu i przy sinym niebie.


Przewodniki turystyczne wytyczają trasy „absolutnie konieczne do zrealizowania”, największe zabytki, najpiękniejsze place, miejsca których nie powinno się przegapić. Byliśmy i tam...


Ale mnie największą przyjemność sprawiały momenty, gdy mimo niesprzyjającej aury i naddawanych kilometrów - z tych tras schodziliśmy w boczne, ciasne uliczki.


Stare, obdrapane budynki z elewacjami w barwach ochry lub piaskowca.
Krzywo zamocowane drewniane okiennice.


Urocze kwieciste portfenetry.
Donice z zielenią przy drzwiach wejściowych.


Często pnącza (o tej porze roku zupełnie nietrakcyjne) wijące się po ścianach budynków.
Ogrody na tarasach, z uginającymi się od owoców drzewkami cytrusowymi.


Rowery niemal na każdym kroku.


I restauracje... Bardzo często widowiskowe w swym zewnętrznym wizerunku.
Widowiskowe wcale nie oznacza jednak luksusowe. Wręcz przeciwnie, włoskie trattorie i osterie zapraszają do środka prostymi, rustykalnymi ekspozycjami: świeże, sezonowe warzywa, sznury czosnku lub papryczek, skrzynie z winami, rozsypane makarony. A nawet ( i bardzo żałuję, że nie sfotografowałam!) wystawione na widok przechodniów - lodówki z owocami morza.


Szerokim łukiem omijaliśmy restauracje z „menu turistico”, często usytuowane przy głównych placach i ulicach.
Za to w ukrytych w zaułkach trattoriach można było popróbować naprawdę świetną włoską kuchnię. Wszystko oparte na najświeższych składnikach i przyrządzane na bieżąco.
Uknułam taką własną teorię, że jakość podawanego jedzenia jest odwrotnie proporcjonalna do jakości wystroju wnętrza. :) Im prostsze, pozbawione nowoczesnego stylu wnętrze lokalu – tym smaczniej można zjeść. Kręcący się między stolikami właściciel trattorii, zagadujący gości, albo skupiony na przyrządzaniu przystawek na oczach gości – jest nieodłącznym „elementem” włoskiej biesiady.
Nie wiem czy miesiąc czasu by wystarczył, by popróbować wszystkich wspaniałości, na które miałabym ochotę. Niemniej mieliśmy okazję skosztować tego i owego: gęstych, zawiesistych zup fasolowych, wspaniale przyrządzonej wołowiny z rukolą, absolutnie fantastycznych! eskalopkek cielęcych (scallopine) w winnym sosie, bardzo delikatnych 'gnocchi di patate' z sosem z gorgonzolli i szałwi, rozpływających się w ustach karczochów, oczywiście pizze...


Nie zabrakło też przegryzek w postaci włoskich wspaniałych wędlin, panini z porchettą (czyli bułki nadziane pieczoną, soczystą wieprzową szynką), czy ryżowych arancini.
Niezliczone 'pasticcerie' zapraszały na wszelkiej maści słodkości (na czele z croissantami), włoskie espresso, cappuccino i szatańsko mocną czekoladę podawaną w naparstku. :)


A na koniec, mój ulubiony punkt programu, którego nigdy, ale to przenigdy nie pomijam podczas wszelkich podróży. Targ. :)


To miejsce, które chłonę wszystkimi zmysłami. Najwspanialsza wizytówka kulinarna. Pokaż mi swój targ, a powiem ci jak jesz. :)


Miałam wrażenie, że na targach, które odwiedziłam nie brakowało niczego. Świeżuteńkie, sezonowe warzywa i owoce. Przeogromna ilość zieleniny. Pachnące przyprawy. Oliwy. Fasole wszelkich odmian. Suszone pomidory. Sery. Oraz cała różnorodność najświeższych owoców morza.
Jednym słowem raj na ziemi. :)


Nie potrafiłam nie uszczknąć trochę tych dobroci i jak zwykle upychałam zapełnione woreczki do bagażu... :)
Pewnie za jakiś czas, co nieco z tych przywiezionych z podróży ingrediencji pojawi się również na blogu. :)

poniedziałek, 7 marca 2011

„Jestem...” - rozwiązanie konkursu

A zatem doczekaliśmy się rozwiązania konkursu! :)
Powiem Wam w sekrecie, że wybranie 5-ciu zdjęć z kilkudziesięciu nadesłanych – to wcale nie taka łatwa sprawa...
Przykro mi, że nie mogłam nagrodzić wszystkich. Niemniej, dziękuję gorąco wszystkim, którzy swoje zdjęcia nadesłali. Fajnie, że przyłączyliście się do zabawy. :)

Poniżej prezentuję nagrodzone prace, które firma Nikon opatrzyła Waszymi opisami.
Gratuluję pomysłów i ciekawych zdjęć!

Zwycięzców proszę o podanie mi drogą mailową Waszych adresów, na które zostaną wysłane książki „Każdy może gotować” Jamie Oliver'a.

Pozdrawiam serdecznie! :)








"Jestem Gitarzystką. Klasyczną z pazurkiem.
Klasyka-czekolada.
Pazurek-chilli."

– autor: Paulina z bloga Lendryggen




"Przesyłam zdjęcie kremu ze szparagów z kardamonem, imbirem i rozmarynem, podanego z grillowanymi krewetkami, który aż krzyczy:
JESTEM AFRODYZJAKIEM"

– autor: Natalia z bloga Kuchenna szkoła przetrwania




Jestem sobą.
Zdjęcie, choć przypuszczam, że zorientowałaś się, przedstawia makaron. Makaron soba. Skojarzenie przyszło mi do głowy błyskawicznie. Szczególnie, że to prawda. Nie staram się udawać nikogo, pokazuję siebie taką, jaką jestem. Jestem po prostu – sobą.

– autor: Oliwa z bloga Cynamon i oliwka




Jestem słodko – kwaśna
– autor: Kini z bloga yummy.lifestyle




Jestem zadziorna
– autor: Paula z bloga Just My Delicious

sobota, 5 marca 2011

Jestem... już w domu :)

Przez kilka ostatnich dni byłam tu:


Podejrzewam, że bez trudu rozpoznajecie miejsce? :)
Więcej zdjęć z podróży mam nadzieję pokazać wkrótce.


Tymczasem już tylko kilka godzin zostało do zamknięcia konkursu fotograficznego „Jestem...”, z nagrodami w postaci książek Jamie Oliver'a.
To ostatnia szansa na dosłanie swoich zdjęć! :)
Warunki konkursu dostępne są tutaj (klik). Zapraszam!