W latach osiemdziesiątych bez Jeżyków nie mogła się odbyć żadna szkolna impreza. Zawsze znalazła się jakaś chętna mama, która zasiliła bufet małoletnich nastolatków w jakiś prosty, domowy smakołyk.
Na spółkę z innymi hitami, Jeżyki znikały jeden po drugim w paszczach rozbawionej prawie-młodzieży. W tym mojej. Ostatnia sztuka przypadała szczęśliwcowi, który wykazał się największym sprytem, ewentualnie siłą.