piątek, 27 sierpnia 2010

W strugach deszczu...

... wracałam dzisiaj z pracy.


Niebo się rozpłakało jak rozzłoszczone dziecko. Zapewne na przekór, by piątek nie wydał mi się zbyt przyjemny.
W domu gorąca zupa (zresztą wczorajsza) naprawiła to, co aura popsuła. :) Potem była kawa. Bez ciasta, bo ciasta przecież żadnego nie upiekłam.
Nawet ten fajny krem z mascarpone jest już dawno tylko letnim wspomnieniem i co najwyżej oblizać się mogę. :)
Chce mi się słodkiego... Rafał czyta mi w myślach. Przywiózł lody. Dooobre kupił. Lody na szarugę... (szkoda, że nie mam ciepłej szarlotki). :)
Zaczynam weekend.


A wracając jeszcze na moment do kremu...
Pomysł na ten krem zaczerpnęłam stąd. To bardzo szybka w wykonaniu i bezpieczna wersja, bo nie zawiera jaj. Zamiast nich, do mascarpone dodaje się skondensowane mleko słodzone. Wg autorki przepisu można eksperymentować z przepisem bazowym, wzbogacając go dodatkiem kawy lub kakao.
Ponieważ moja wersja miała zostać połączona z owocami – dołożyłam sporo drobniutko utartej skórki cytrynowej i odrobinę jej soku. Cytryna dobrze przełamuje słodycz kremu.
Polecam.

A przy okazji, przypominam inny pyszny krem / deser na bazie mascarpone – z dodatkiem białej czekolady, wg pomysłu Bey.
Oba kremy są równie pyszne.



Krem z mascarpone, z owocami
inspirowane przepisem Linn
(na ok. 5-6 porcji)

500g mascarpone
ok. 2/3 puszki zagęszczonego mleka skondensowanego (a właściwie ilość uzależniona od indywidualnych preferencji słodko – smakowych; użyłam mleko z Gostynia: 1 puszka = 533g)
oraz dodatkowo:
drobno otarta skórka z 2 cytryn
ok. 1 łyżka soku z cytryny

pojemniczek malin
250g borówki amerykańskiej

Wszystkie składniki, oprócz owoców, włożyć do miski i wymieszać. (Mieszałam ręcznie, silikonową szpatułką, ale można to również zrobić mikserem).
Przygotować pucharki lub szklaneczki. Napełniać warstwami krem i owoce.
Owinąć pucharki folią spożywczą i schować do lodówki na min. 2-3 godziny do schłodzenia (a najlepiej na całą noc).
Smacznego!

sobota, 21 sierpnia 2010

Rustykalna tarta morelowa


Chłonę ostatnie chwile lata. Wystawiam twarz i ramiona do słońca. Pozwalam, by wiatr dowolnie rozwiewał mi włosy, podczas rowerowych powrotów z pracy do domu.


Biegam z aparatem za motylami i schylam się nisko w trawę, by dostrzec polne koniki. W wolnych chwilach przechadzam się po Jarmarku Dominikańskim i z niegasnącym zapałem zwiedzam targ staroci. Snuję się ulicami i zaglądam w twarze turystów. Łapię chwilę i zapisuję nie tylko w pamięci.


Zjadam niezliczone ilości śliwek, malin i brzoskwiń. Przedkładam pomidora i bazylię nad parówkę i keczup. Piekę ciasta. Zamykam pyszne i soczyste owoce w słodkiej otoczce. Takiej jak ta tarta.



Rustykalna tarta morelowa
inspirowana przepisem z BBC Good Food *

200g mąki pszennej (użyłam krupczatkę)
140g zimnego masła
85g jasnego muscovado
1 żółtko + 1 białko
ok. 700g moreli
1 łyżka brązowego cukru trzcinowego

Mąkę przesiać na stolnicę lub do misy robota, dodać masło pokrojone na małe kawałki. Rozcierać, aż utworzą się małe grudki. Dodać muscovado – wymieszać, a następnie wbić żółtko jaja. Zagniatać, niezbyt długo, aż ciasto będzie gładkie.
Uformować kulę, spłaszczyć dłonią. Zawinąć w folię spożywczą. Wstawić do lodówki i chłodzić przez ok. ½ godziny.
Rozgrzać piekarnik do temperatury 200 st.C. Dużą blachę wyłożyć papierem do pieczenia.
Morele przekroić na pół, wypestkować.
Schłodzone ciasto rozwałkować do kształtu okręgu i grubości ok. 0,5cm. Przełożyć na blachę. Układać morele przecięciem do góry na surowym cieście, w taki sposób, by na brzegach pozostawić ok. 5cm zapas. „Wolne” brzegi delikatnie zawijać do góry, zakrywając morele ułożone najbardziej po zewnętrznej stronie. Rozkłócić lekko białko jaja widelcem. Zawinięte do góry brzegi ciasta posmarować białkiem. Posypać owoce 1 łyżką brązowego cukru.
Piec ok. 30-35 min. Aż ciasto będzie złociste.
Studzić na kratce.
Smacznego!

* w oryginale do ciasta dodano jeszcze 2 łyżeczki cynamonu. Piekłam wersję z cynamonem i osobiście uważam, że bez cynamonu jest lepsza

czwartek, 12 sierpnia 2010

Placek z owocami dla zakręconych inaczej...

Sprawa ma się tak: dzisiejszy wpis jest poniekąd na zamówienie. Dzisiejszy wpis jest z dedykacją. :) Dość szczególną, bo poświęconą moim koleżankom i kolegom z pracy. :) Dlaczego o nich i dla nich? Bo to osoby, które tworzą klimat miejsca, w którym spędzam połowę dnia. Bo z nimi pracuję. Bo z nimi piję kawę i jadam posiłki. Bo z nimi rozprawiam o kulinariach i polityce. Bo dzielimy się emocjami. Bo narzekamy na podobne sprawy. Bo podobne nas bawią. Bo wszyscy mają dystans i potrafią się śmiać z samych siebie. Bo nadajemy na podobnych falach. Bo z przyjemnością każdego dnia otwieramy drzwi pracowni. Bo u nas jest... zajefajnie... :D
Z tych, oraz tysiąca innych powodów, przedstawiam dzisiaj najbardziej odjazdowy po tej stronie globu zespół architektów. Panie i panowie, zaczynam od płci pięknej. I alfabetycznie, żeby baby się nie potłukły. :D



Po pierwsze: Dorotka, zwana przez nas Doris.
Doris spodziewa się dziecka. Zasadniczo od niedawna, informacją o czym raczyła się podzielić, gdy ja urlopowałam. ;/ Nie wiem jak mogła mi to zrobić! Moja Doris! Przecież siedzimy biurko w biurko i razem chrupiemy marchewki! Doprawdy, mogła chyba poczekać z tymi sensacjami (przecież jasne, że nie z ciążą) na powrót swojej T...Aj, pominę milczeniem, mogła poczekać na mój powrót ?! :D
Doris jest malutka, drobniutka i wielbi czerwony kolor. I torebki. Ponoć ma ich 25 sztuk. :D A to jeszcze nie jest jej ostatnie słowo w tej kwestii... Doris ogląda bajki dla dzieci i wielbi Pet Shopy. Rozkłada i składa komputery, podpina monitory, dyski i Bóg jeden wie co jeszcze potrafi wpiąć, wypiąć, lub zapiąć...
Doris porządkuje. Porządkuje wszystko, wszędzie, nałogowo, szaleńczo i co najmniej tak namiętnie jakby chodziło kochanie... :D Myszkę swoją pucuje z 5 razy dziennie (komputerową rzecz jasna, o innej nic nie wiem). Pucuje na błysk i poślizg.
Z Dorotą lepiej nie zadzierać. :D Co prawda, w pracowni jest łagodna jak baranek (którego o mały włos nie adoptowałam), ale gdy załatwia tzw. „sprawy” - to konkretnie. Drżyjcie przed nią panowie budowlańcy! (i pracownicy PZU!). Bo z Doris nie ma żartów! :D



Po drugie: Kasia vel Gretchen.
Moi drodzy, Kasia jest piękna! Mówię Wam, chodzący ideał. W sumie siedzący też. W obu pozycjach prezentuje się równie atrakcyjnie, zwłaszcza gdy pierś wypnie do przodu. Długie blond włosy, figura jak z wybiegu i niebieskie oczy. Cera od niedawna na kuracji wazelinowej.
Kto by powiedział, że to matka i żona... Niestety! Gretchen jest w posiadaniu małżonka Dextera! Wielka to strata dla wszystkich facetów, którzy robią maślane oczy na widok pięknej Katarzyny. A trochę ich się po pracowni przewija każdego dnia. Śmiem przypuszczać, że gro z nich przychodzi tylko dla Gretchen! Niestety powtórnie! Piękna Katarzyna wydaje się być nieczuła na umizgi i zaloty. Niestety po raz trzeci! Gretchen ma jednak pewną słabość... nie do czego jednak, a do kogo... Pan Lucek to..., pan Lucek tamto... Jeśli komu w pracowni zaszwankuje komputer, to jasne, że piękna Katarzyna gmerała w ukryciu, by ściągnąć do pracowni pana Lucka... :D Ale oczywiście Gretchen prędzej sczeźnie, niż się do tego przyzna. :D Na nieszczęście Katarzyny, pan Lucek (chyba) nie czuje mięty... :D W sumie na szczęście, bo Dexter przecież jest w pobliżu i czuwa. :D
Ps. Sczeznąć według Gretchen oznacza – cytuję dosłownie: „sklęsnąć się w sobie i paść”. :D Cokolwiek to znaczy. :D



Po trzecie: Maja czyli Pamela.
Pamela, ach Pamela...! Uosobienie kobiecości! Ten biust! Ta talia! I wszystko naturalne, zero naciągania, zero odsysania, zero liftingu! Bo Pamela moi drodzy – to kobieta czynu! Zdrowe śniadanka, zdrowe sałatki, pomidorki, czasem nawet jakiś bigosik ze świeżej kapustki się urodzi, ale zasadniczo, jak na gwiazdę przystało – Pamela po prostu realizuje program „w zdrowym ciele – zdrowy duch” i ma wykupione wszystkie możliwe karnety świata: siłownia, pajace (czytaj: aerobic & co.) i tym podobne. Żeby nie było: realizowane niemal codziennie. Do tego rower 5 razy w tygodniu (no może 3) – to chleb powszedni wysportowanej na wszystkie strony Pamelci.
Myślicie, że to koniec??? Ach! Bynajmniej! Słuchajcie uważnie, bo powiem to tylko raz i nie będę powtarzać: Pamela walczy! Uważajcie mężczyźni, bo zadarcie z tą kobietą – może być przykrym przeżyciem... Kick boxing to argument przeciwko nieuprzejmym gościom... :D
Na koniec, nie mogę nie wspomnieć o telewizyjnej karierze Pameli. Jednak coby nie powiedzieć, nadane imię (o pardon! sceniczny pseudonim) – zobowiązuje. :D


Po czwarte: Patryk, o konspiracyjnym pseudonimie: Dexter.
Tak, tak! Ten sam, co był wspomniany przy pięknej Katarzynie. Bo Dexter jest szczęśliwym (jak sądzę) małżonkiem blond anielicy.
Dexter ma ze 2 m wysokości, a może nawet i więcej..., kto to zgadnie? Przecież i tak nikt w pracy nie podskoczy tak wysoko z miarką. W sumie może dalmierz dałby radę rozwiązać tę spędzającą z powiek tajemnicę... :D
Nie wiem na pewno, czy Dexter ma coś wspólnego ze św. Patrykiem, ale sądząc po jego wrodzonej łagodności – to wielce możliwe... Milion nagrody dla tego, kto złapie Dextera gdy rzuca mięsem. Pół miliona dla tego, kto dostrzeże na jego twarzy choć cień irytacji... :D Trudno powiedzieć, czy Dextera cokolwiek rusza... Kamienny spokój w każdej sytuacji. Dostojny prawie jak Wenus z Milo... Ups, znaczy jak boski Apollo. :)
Boskość – boskością, jednak Dexter to prawdziwy mężczyzna. Taki z krwi i kości. A prawdziwy mężczyzna nie jada miodu. Prawdziwy mężczyzna żuje pszczoły. Dexter zdecydowanie miodu nie jada...


Po piąte: Maciej, a konkretnie Leoncio.
Leoncio, moi drodzy, to prawdziwe ciacho. Może nawet kremówka. :D Z mega odlotowym, odjazdowym, wypasionym tatuażem na... Nie, nie..., to miejsce pomińmy milczeniem... :D Dość powiedzieć, że tattoo o indiańskim motywie zachwyci każdą kobietę. Każdą. Każdą rasową kobietę. No dobra, nierasową też. (Ps. u nas nierasowych nie ma rzecz jasna :D). Nie powiem ani słowa o tym co się działo, gdy tajemnica tatuażu została przypadkiem odkryta... Albo powiem... Albo nie.
W każdym razie, szczęśliwa małżonka Leoncia...! Ona tam zagląda każdego dnia... :D
Poza tym Leoncio ma ciężkie życie. Nooo..., nie dosłownie rzecz jasna... :) Facet z takim tatuażem nie może przecież narzekać na ciężkie życie. :D Co najwyżej na nadmiar wrażeń. :D A tych zapewne Leonciowi nie brakuje... Gdzie Leoncio nie wdepnie – tam kobiety, kobiety, kobiety... Niestety, wszystkie nadmiernie rozgadane. :D Żeby jeszcze gadały z sensem, a tymczasem plotą trzy po trzy, a nawet piąte przez dziesiąte.
A Leoncio tymczasem lubi spoookój... i ciiiiiszę... I wszystkie słodycze świata. A! I kawę! Kawę Leoncio lubi najbardziej. :)
Uprasza się wszystkie fanki Leoncia (nie fanki też, w końcu co im szkodzi) – o mocne trzymanie kciuków za niego, bo zbliża się wielkimi krokami godzina ZERO! Już za momencik, już za chwileczkę Maciej vel Leoncio zakończy żywot studencki. A my będziemy świadkami narodzin mgr inż. arch. Leoncia. :D



Po szóste i siódme: Agnieszka i Jędrzej.
No nie razem. Osobno. Ale będzie razem, bo oni dołączyli do naszego zespołu na okres wakacyjny, na studenckie praktyki.

Agnieszka. Agnieszka nie ma ksywy. Wielkie to zaniedbanie i jakoś naprawić by wypadało, ale nie dzisiaj, nie teraz, bo to zbiorowe zadanie i burzę mózgów wpierw przejść trzeba.
O Agnieszce trudno cokolwiek powiedzieć... Cicha, spokojna, mówi niewiele... Widać czyny, ważniejsze u niej niż słowa. Agnieszka może i nie ma pseudonimu, ale za to ma talenty. Urodzona artystka! Kto zobaczy jej magiczne pudełeczko z biżuterią – ten pojmie wszystko. Zwinne paluszki Agnieszki, tutaj przytną, tam zagną, tu wywiną... rachu ciachu i gotowe.
W tajemnicy Wam powiem, że Agnieszka ma pióra. Prawdziwe! Zielone! Prawdę mówiąc, przez te pióra zzielenieć z zazdrości można! Która kobieta nie chciałaby się okryć pawimi piórami...? Ach Agnieszka... tej to się jednak w życiu poszczęściło... :)

Jędrzej. Z Jędrkiem to jest taka sprawa, że chłopak ma słabe serce. Nie przypuszczam, by z powodu wad wrodzonych. Ani też bynajmniej z tych nabytych. Tutaj idzie raczej o tkliwość serducha na kobiece wdzięki. Do tej pory, Jędruś prowadzał się tylko z taką jedną, piękną Moniką, a tu naraz tyle kobiet! Pięknych kobiet! Cóż tu począć... pompka wzięła była i zaszwankowała od nadmiaru wrażeń... Jakie szczęście, nie na długo! Jędruś już jest dzieckiem nowej ery i do życia podchodzi z powagą. Każde dziecko wie, że fura, skóra i komóra zdecydowanie są passe. Dziś kobiety łowi się na czarną porzeczkę w ogródku mamy! Jędruś z taką jedną z naszej pracy chce hasać i pląsać na łonie przyrody, wśród maminych marchewkowych grządek i krzaczków malin...
A musicie wiedzieć, że w pląsach Jędrzej jest dobry. Ba! Świetny jest! Jędrzej karierę robi! Jędrzej wydeptał (tfu! wytańczył znaczy) już dziury na deskach teatralnych! Jędrzej – Żyda i Ruska w skrzypku gra! Jędrzej nawet przed kamerą się nie ugnie. Jędrzej ma parcie na szkło! :)
Wkrótce Jędruś znów poczuje zew kariery i odjedzie w siną dal...


Tak pokrótce prezentuje się pewien zespół pewnych architektów z pewnej pracowni... W opisie zabrakło co prawda jeszcze dwoje właścicieli firmy, ale zważywszy na okoliczności – nie wypada mi wciągać Ich w ten cały pokręcony ambaras. :) Niech więc wystarczą tylko słowa, że Szefostwa można nam zazdrościć. :)
Dodam jeszcze, że do naszej pracy nawet w poniedziałkowy poranek człowiek śmiga z ochotą. :)

To już jest koniec. No, prawie koniec...
Mam świadomość, że jeśli pominę milczeniem moją osobę – to zostanę w pracy obdarta ze skóry. :D Albo Pamela wywoła mnie na sparing (boks, kisiel, mokry podkoszulek – wszystko jedno), a wtedy marnie ze mną będzie... :D

A zatem: Małgosia vel Tiffany. Matka Polka. Od niedawna rowerem przemierza połowę drogi z pracy do domu. Zdaniem Pameli, ma „niezłą bajerę” i zagarnia na wyłączność wszystkie co fajniejsze kąski płci męskiej. (Słowo daję, Pamela kłamie!). Gdy zamilknie na 5 minut – pytają, czy się rozchorowała. :D „Taka jedna”, którą Jędruś kusi ogródkiem mamy... :D Kulinarna gwiazda, przynajmniej w oczach współpracowników. :) Od czasu do czasu podtucza pracowe towarzystwo domowym ciachem. A na dokładkę personalna. :D Na szczęście tylko w przenośni. :D

Ufff, doprawdy ciężką pracę wykonałam. :D
Jeśli kto przypadkiem nie zasnął lub nie uciekł z przerażeniem w trakcie lektury i dotarł aż do tego miejsca – dopowiem, że na załączonych zdjęciach widać bardzo letni, bardzo maślany i bardzo mięciutki placek drożdżowy. Całkiem niedawno taki sam, tylko ze zwiększoną ilością owoców (i dodatkowo z czerwoną porzeczką , obok brzoskwiń i borówki amerykańskiej) upiekłam dla swoich koleżanek i kolegów z pracy. Zniknął jak woda, więc mam nadzieję, że smakował. Zresztą piec dla nich to czysta przyjemność, bo jak każda próżna kobieta uwielbiam pochwały. :D



Placek piekłam, bazując na przepisie Gosi z bloga Sweet art na półfrancuskie placuszki z truskawkami. Za pierwszym razem, stosowałam się do receptury i próbowałam wwałkować zimne masło, tak jak zakładał przepis. Niestety wysokie temperatury powietrza powodowały, że masło w mgnienia oku się rozpływało. Dlatego przy kolejnym razie zrezygnowałam z tej metody i miękkie masło w temperaturze pokojowej – po prostu dodałam do reszty składników i razem zagniotłam. Od siebie dodałam też drobno startą cytrynową skórkę, która wzbogaca smak. Polecam, bo to fajny przepis i dobre ciacho. :)


Placek drożdżowy z letnimi owocami
na podstawie przepisu Gosi z bloga Sweet art - z moimi zmianami

na ciasto:
380g mąki pszennej, przesianej
100g mleka (1/2szkl)
30g świeżych drożdży lub 7g suchych drożdży
100g cukru
2 jaja
skórka otarta z 1 dużej cytryny
szczypta soli
180g masła w temperaturze pokojowej

2-3 brzoskwinie
ok. 200g borówki amerykańskiej
ok. 100g czerwonej porzeczki

lukier:
sok z 1 cytryny
cukier puder

Jeśli używamy drożdży świeżych, to należy rozprowadzić je w lekko podgrzanym mleku razem z 1/3 mąki, wszystko dobrze wymieszać i pozostawić na kilkanaście minut do wyrośnięcia.
Jeśli używamy suchych drożdży, to należy rozprowadzić je w 4 łyżeczkach lekko podgrzanego mleka z łyżeczką cukru, wymieszać i pozostawić na kilkanaście minut do wyrośnięcia.

Jaja roztrzepać z cukrem i solą. Dodać pozostałą mąkę, drożdżowy rozczyn i drobno utartą skórkę z cytryny. Połączyć wszystkie składniki. W trakcie zagniatania dodać masło. Zagniatać aż do uzyskania gładkiego ciasta.
Jeśli będzie się zbyt mocno kleiło do rąk, to najlepiej nie podsypywać go mąką, ale lekko nasmarować dłonie oliwą. (Ja wyrabiałam ciasto robotem).
Włożyć je do miski, przykryć ściereczką i pozostawić ok. 1.5 – 2 godz. do wyrośnięcia.
Rozwałkować ciasto na grubość ok.1-1,5 cm, do wielkości odpowiadającej dużej płaskiej blasze (tej z piekarnika). Blachę wyłożyć papierem do pieczenia, a na niej ułożyć ciasto. Można dodatkowo już na blasze porozciągać je palcami.
Na wierzchu ułożyć umyte i osuszone owoce.
Odstawić w ciepłe miejsce na ok.30-45min. do ponownego wyrośnięcia.

Wstawić do nagrzanego do 200st. C piekarnika. Piec ok. 25-30min. Ostudzić przed lukrowaniem.

W małym garnuszku połączyć sok z cytryny z cukrem pudrem (w ilości takiej, by powstała dość gęsta masa). Następnie postawić garnuszek na kuchence na najmniejszym ogniu i cały czas mieszając, podgrzewać (dość krótko) do momentu aż lukier straci na gęstości i pozwoli się przelewać (wciąż musi być biały!). Zdjąć z ognia i szybko polukrować ciasto, zanim lukier znów zacznie gęstnieć.
Smacznego!

niedziela, 8 sierpnia 2010

Tam gdzie góry, łąki i krowie placki...


Dzisiaj będzie nietypowo, bo zupełnie niekulinarnie. :) Dzisiaj zamiast przepisu - będzie porcja wakacyjnych fotek. Obiecałam to w poprzednim wpisie, choć wtedy jeszcze nie wiedziałam jak ciężko będzie mi wybrać tylko kilka ujęć, podczas gdy przepiękne okoliczności przyrody uwieczniałam niemal na każdym kroku. :)


Jak na zasiedziałego mieszczucha przystało – urlop wolę dla odmiany spędzać w sielskiej atmosferze. Na tzw. łonie natury, cokolwiek to znaczy... :)
W tym roku, spokój odnaleźliśmy u naszych zachodnich sąsiadów. Zalesione stoki gór i cudnie zielone łąki – tym przywitała nas Górna Bawaria. :)
Jeśli dodać malownicze górskie jeziora, maleńkie, barwne miasteczka, z charakterystycznymi dla tych rejonów – strzelistymi wieżami kościołów i absolutnie przeurocze, kwieciste górskie chaty - oto mamy krajobraz niczym z raju.


Bazę noclegową zarezerwowaliśmy w okolicach jeziora Tegernsee (ok. 60km na południe od Monachium). Wybraliśmy miejsce na wzgórzu, już bardziej na wsi, niż miasteczku w dolinie. :)


„Nasze” gospodarstwo agroturystyczne oferowało nam ciszę, spokój, ładne widoki, towarzystwo krów i krowie placki. :D Były też po sąsiedzku piękne konie (córcia twierdzi, że to mustangi :D), kucyk (który machał do Mai ogonkiem i kopytkiem, a Maja witała się z nim za każdym razem, ilekroć obok przechodziliśmy, czyli średnio 4 razy dziennie :D), oraz kozy, które niczym nie machały, za to chętnie przybiegały do płotu i szukały towarzystwa. :) Były też świerszcze, ale z nimi trudno było się dogadać.


Nie mogę nie poświęcić choćby dwóch zdań rzeczonym krowom. Bo te, w Bawarii pełnią niezwykle ważną rolę. W tym regionie stawia się na zdrową żywność, prowadzi się ekologiczne gospodarstwa, a o krowy dba jak o członków rodziny. :) Podobno ich mleko jest wyśmienite (tak twierdzi mój małżonek, który każdego ranka pił mleko „prosto od krowy”).
Dzieci, a Maja w szczególności, do tych rudych i łaciatych rogaczy zapałały prawdziwą miłością. :) Pszczółka twierdziła, że wszystkie są jej przyjaciółkami i każdą jedną nazywała Odjazdową Paulą (no cóż, nie ma to jak siła reklamy, której dzieci ulegają bardzo skutecznie). :D



Przemierzyliśmy trochę bawarskich kilometrów, były atrakcje małe i duże, były poziomki zbierane o zachodzie słońca, była prawdziwa górska burza i kąpiel w zimnym, kamienistym górskim jeziorze. :) Było cudownie...

Tyle na dzisiaj ogólnej relacji. Wrażeń przywieźliśmy sporo, ale tak trudno zamienić je w słowa. Może jeszcze kiedyś powrócę wspomnieniami i ze szczegółami opowiem o tym, co widzieliśmy na bawarskiej ziemi... :)
Zapewne, opowiem też wkrótce o drugiej części naszego urlopu, który przypadł na metropolię, na stolicę naszych sąsiadów. Będzie o Berlinie. :)