Sprawa ma się tak: dzisiejszy wpis jest poniekąd na zamówienie. Dzisiejszy wpis jest z dedykacją. :) Dość szczególną, bo poświęconą moim koleżankom i kolegom z pracy. :) Dlaczego o nich i dla nich? Bo to osoby, które tworzą klimat miejsca, w którym spędzam połowę dnia. Bo z nimi pracuję. Bo z nimi piję kawę i jadam posiłki. Bo z nimi rozprawiam o kulinariach i polityce. Bo dzielimy się emocjami. Bo narzekamy na podobne sprawy. Bo podobne nas bawią. Bo wszyscy mają dystans i potrafią się śmiać z samych siebie. Bo nadajemy na podobnych falach. Bo z przyjemnością każdego dnia otwieramy drzwi pracowni. Bo u nas jest... zajefajnie... :D
Z tych, oraz tysiąca innych powodów, przedstawiam dzisiaj najbardziej odjazdowy po tej stronie globu zespół architektów. Panie i panowie, zaczynam od płci pięknej. I alfabetycznie, żeby baby się nie potłukły. :D
Po pierwsze:
Dorotka, zwana przez nas
Doris.
Doris spodziewa się dziecka. Zasadniczo od niedawna, informacją o czym raczyła się podzielić, gdy ja urlopowałam. ;/ Nie wiem jak mogła mi to zrobić! Moja Doris! Przecież siedzimy biurko w biurko i razem chrupiemy marchewki! Doprawdy, mogła chyba poczekać z tymi sensacjami (przecież jasne, że nie z ciążą) na powrót swojej T...Aj, pominę milczeniem, mogła poczekać na mój powrót ?! :D
Doris jest malutka, drobniutka i wielbi czerwony kolor. I torebki. Ponoć ma ich 25 sztuk. :D A to jeszcze nie jest jej ostatnie słowo w tej kwestii... Doris ogląda bajki dla dzieci i wielbi Pet Shopy. Rozkłada i składa komputery, podpina monitory, dyski i Bóg jeden wie co jeszcze potrafi wpiąć, wypiąć, lub zapiąć...
Doris porządkuje. Porządkuje wszystko, wszędzie, nałogowo, szaleńczo i co najmniej tak namiętnie jakby chodziło kochanie... :D Myszkę swoją pucuje z 5 razy dziennie (komputerową rzecz jasna, o innej nic nie wiem). Pucuje na błysk i poślizg.
Z Dorotą lepiej nie zadzierać. :D Co prawda, w pracowni jest łagodna jak baranek (którego o mały włos nie adoptowałam), ale gdy załatwia tzw. „sprawy” - to konkretnie. Drżyjcie przed nią panowie budowlańcy! (i pracownicy PZU!). Bo z Doris nie ma żartów! :D
Po drugie:
Kasia vel Gretchen.
Moi drodzy, Kasia jest piękna! Mówię Wam, chodzący ideał. W sumie siedzący też. W obu pozycjach prezentuje się równie atrakcyjnie, zwłaszcza gdy pierś wypnie do przodu. Długie blond włosy, figura jak z wybiegu i niebieskie oczy. Cera od niedawna na kuracji wazelinowej.
Kto by powiedział, że to matka i żona... Niestety! Gretchen jest w posiadaniu małżonka Dextera! Wielka to strata dla wszystkich facetów, którzy robią maślane oczy na widok pięknej Katarzyny. A trochę ich się po pracowni przewija każdego dnia. Śmiem przypuszczać, że gro z nich przychodzi tylko dla Gretchen! Niestety powtórnie! Piękna Katarzyna wydaje się być nieczuła na umizgi i zaloty. Niestety po raz trzeci! Gretchen ma jednak pewną słabość... nie do czego jednak, a do kogo... Pan Lucek to..., pan Lucek tamto... Jeśli komu w pracowni zaszwankuje komputer, to jasne, że piękna Katarzyna gmerała w ukryciu, by ściągnąć do pracowni pana Lucka... :D Ale oczywiście Gretchen prędzej sczeźnie, niż się do tego przyzna. :D Na nieszczęście Katarzyny, pan Lucek (chyba) nie czuje mięty... :D W sumie na szczęście, bo Dexter przecież jest w pobliżu i czuwa. :D
Ps. Sczeznąć według Gretchen oznacza – cytuję dosłownie: „sklęsnąć się w sobie i paść”. :D Cokolwiek to znaczy. :D
Po trzecie:
Maja czyli Pamela.
Pamela, ach Pamela...! Uosobienie kobiecości! Ten biust! Ta talia! I wszystko naturalne, zero naciągania, zero odsysania, zero liftingu! Bo Pamela moi drodzy – to kobieta czynu! Zdrowe śniadanka, zdrowe sałatki, pomidorki, czasem nawet jakiś bigosik ze świeżej kapustki się urodzi, ale zasadniczo, jak na gwiazdę przystało – Pamela po prostu realizuje program „w zdrowym ciele – zdrowy duch” i ma wykupione wszystkie możliwe karnety świata: siłownia, pajace (czytaj: aerobic & co.) i tym podobne. Żeby nie było: realizowane niemal codziennie. Do tego rower 5 razy w tygodniu (no może 3) – to chleb powszedni wysportowanej na wszystkie strony Pamelci.
Myślicie, że to koniec??? Ach! Bynajmniej! Słuchajcie uważnie, bo powiem to tylko raz i nie będę powtarzać: Pamela walczy! Uważajcie mężczyźni, bo zadarcie z tą kobietą – może być przykrym przeżyciem... Kick boxing to argument przeciwko nieuprzejmym gościom... :D
Na koniec, nie mogę nie wspomnieć o telewizyjnej karierze Pameli. Jednak coby nie powiedzieć, nadane imię (o pardon! sceniczny pseudonim) – zobowiązuje. :D
Po czwarte:
Patryk, o konspiracyjnym pseudonimie:
Dexter.
Tak, tak! Ten sam, co był wspomniany przy pięknej Katarzynie. Bo Dexter jest szczęśliwym (jak sądzę) małżonkiem blond anielicy.
Dexter ma ze 2 m wysokości, a może nawet i więcej..., kto to zgadnie? Przecież i tak nikt w pracy nie podskoczy tak wysoko z miarką. W sumie może dalmierz dałby radę rozwiązać tę spędzającą z powiek tajemnicę... :D
Nie wiem na pewno, czy Dexter ma coś wspólnego ze św. Patrykiem, ale sądząc po jego wrodzonej łagodności – to wielce możliwe... Milion nagrody dla tego, kto złapie Dextera gdy rzuca mięsem. Pół miliona dla tego, kto dostrzeże na jego twarzy choć cień irytacji... :D Trudno powiedzieć, czy Dextera cokolwiek rusza... Kamienny spokój w każdej sytuacji. Dostojny prawie jak Wenus z Milo... Ups, znaczy jak boski Apollo. :)
Boskość – boskością, jednak Dexter to prawdziwy mężczyzna. Taki z krwi i kości. A prawdziwy mężczyzna nie jada miodu. Prawdziwy mężczyzna żuje pszczoły. Dexter zdecydowanie miodu nie jada...
Po piąte:
Maciej, a konkretnie
Leoncio.
Leoncio, moi drodzy, to prawdziwe ciacho. Może nawet kremówka. :D Z mega odlotowym, odjazdowym, wypasionym tatuażem na... Nie, nie..., to miejsce pomińmy milczeniem... :D Dość powiedzieć, że tattoo o indiańskim motywie zachwyci każdą kobietę. Każdą. Każdą rasową kobietę. No dobra, nierasową też. (Ps. u nas nierasowych nie ma rzecz jasna :D). Nie powiem ani słowa o tym co się działo, gdy tajemnica tatuażu została przypadkiem odkryta... Albo powiem... Albo nie.
W każdym razie, szczęśliwa małżonka Leoncia...! Ona tam zagląda każdego dnia... :D
Poza tym Leoncio ma ciężkie życie. Nooo..., nie dosłownie rzecz jasna... :) Facet z takim tatuażem nie może przecież narzekać na ciężkie życie. :D Co najwyżej na nadmiar wrażeń. :D A tych zapewne Leonciowi nie brakuje... Gdzie Leoncio nie wdepnie – tam kobiety, kobiety, kobiety... Niestety, wszystkie nadmiernie rozgadane. :D Żeby jeszcze gadały z sensem, a tymczasem plotą trzy po trzy, a nawet piąte przez dziesiąte.
A Leoncio tymczasem lubi spoookój... i ciiiiiszę... I wszystkie słodycze świata. A! I kawę! Kawę Leoncio lubi najbardziej. :)
Uprasza się wszystkie fanki Leoncia (nie fanki też, w końcu co im szkodzi) – o mocne trzymanie kciuków za niego, bo zbliża się wielkimi krokami godzina ZERO! Już za momencik, już za chwileczkę Maciej vel Leoncio zakończy żywot studencki. A my będziemy świadkami narodzin mgr inż. arch. Leoncia. :D
Po szóste i siódme:
Agnieszka i Jędrzej.
No nie razem. Osobno. Ale będzie razem, bo oni dołączyli do naszego zespołu na okres wakacyjny, na studenckie praktyki.
Agnieszka. Agnieszka nie ma ksywy. Wielkie to zaniedbanie i jakoś naprawić by wypadało, ale nie dzisiaj, nie teraz, bo to zbiorowe zadanie i burzę mózgów wpierw przejść trzeba.
O Agnieszce trudno cokolwiek powiedzieć... Cicha, spokojna, mówi niewiele... Widać czyny, ważniejsze u niej niż słowa. Agnieszka może i nie ma pseudonimu, ale za to ma talenty. Urodzona artystka! Kto zobaczy jej magiczne pudełeczko z biżuterią – ten pojmie wszystko. Zwinne paluszki Agnieszki, tutaj przytną, tam zagną, tu wywiną... rachu ciachu i gotowe.
W tajemnicy Wam powiem, że Agnieszka ma pióra. Prawdziwe! Zielone! Prawdę mówiąc, przez te pióra zzielenieć z zazdrości można! Która kobieta nie chciałaby się okryć pawimi piórami...? Ach Agnieszka... tej to się jednak w życiu poszczęściło... :)
Jędrzej. Z Jędrkiem to jest taka sprawa, że chłopak ma słabe serce. Nie przypuszczam, by z powodu wad wrodzonych. Ani też bynajmniej z tych nabytych. Tutaj idzie raczej o tkliwość serducha na kobiece wdzięki. Do tej pory, Jędruś prowadzał się tylko z taką jedną, piękną Moniką, a tu naraz tyle kobiet! Pięknych kobiet! Cóż tu począć... pompka wzięła była i zaszwankowała od nadmiaru wrażeń... Jakie szczęście, nie na długo! Jędruś już jest dzieckiem nowej ery i do życia podchodzi z powagą. Każde dziecko wie, że fura, skóra i komóra zdecydowanie są passe. Dziś kobiety łowi się na czarną porzeczkę w ogródku mamy! Jędruś z taką jedną z naszej pracy chce hasać i pląsać na łonie przyrody, wśród maminych marchewkowych grządek i krzaczków malin...
A musicie wiedzieć, że w pląsach Jędrzej jest dobry. Ba! Świetny jest! Jędrzej karierę robi! Jędrzej wydeptał (tfu! wytańczył znaczy) już dziury na deskach teatralnych! Jędrzej – Żyda i Ruska w skrzypku gra! Jędrzej nawet przed kamerą się nie ugnie. Jędrzej ma parcie na szkło! :)
Wkrótce Jędruś znów poczuje zew kariery i odjedzie w siną dal...
Tak pokrótce prezentuje się pewien zespół pewnych architektów z pewnej pracowni... W opisie zabrakło co prawda jeszcze dwoje właścicieli firmy, ale zważywszy na okoliczności – nie wypada mi wciągać Ich w ten cały pokręcony ambaras. :) Niech więc wystarczą tylko słowa, że Szefostwa można nam zazdrościć. :)
Dodam jeszcze, że do naszej pracy nawet w poniedziałkowy poranek człowiek śmiga z ochotą. :)
To już jest koniec. No, prawie koniec...
Mam świadomość, że jeśli pominę milczeniem moją osobę – to zostanę w pracy obdarta ze skóry. :D Albo Pamela wywoła mnie na sparing (boks, kisiel, mokry podkoszulek – wszystko jedno), a wtedy marnie ze mną będzie... :D
A zatem:
Małgosia vel Tiffany. Matka Polka. Od niedawna rowerem przemierza połowę drogi z pracy do domu. Zdaniem Pameli, ma „niezłą bajerę” i zagarnia na wyłączność wszystkie co fajniejsze kąski płci męskiej. (Słowo daję, Pamela kłamie!). Gdy zamilknie na 5 minut – pytają, czy się rozchorowała. :D „Taka jedna”, którą Jędruś kusi ogródkiem mamy... :D Kulinarna gwiazda, przynajmniej w oczach współpracowników. :) Od czasu do czasu podtucza pracowe towarzystwo domowym ciachem. A na dokładkę personalna. :D Na szczęście tylko w przenośni. :D
Ufff, doprawdy ciężką pracę wykonałam. :D
Jeśli kto przypadkiem nie zasnął lub nie uciekł z przerażeniem w trakcie lektury i dotarł aż do tego miejsca – dopowiem, że na załączonych zdjęciach widać bardzo letni, bardzo maślany i bardzo mięciutki placek drożdżowy. Całkiem niedawno taki sam, tylko ze zwiększoną ilością owoców (i dodatkowo z czerwoną porzeczką , obok brzoskwiń i borówki amerykańskiej) upiekłam dla swoich koleżanek i kolegów z pracy. Zniknął jak woda, więc mam nadzieję, że smakował. Zresztą piec dla nich to czysta przyjemność, bo jak każda próżna kobieta uwielbiam pochwały. :D
Placek piekłam, bazując na przepisie Gosi z bloga Sweet art na
półfrancuskie placuszki z truskawkami. Za pierwszym razem, stosowałam się do receptury i próbowałam wwałkować zimne masło, tak jak zakładał przepis. Niestety wysokie temperatury powietrza powodowały, że masło w mgnienia oku się rozpływało. Dlatego przy kolejnym razie zrezygnowałam z tej metody i miękkie masło w temperaturze pokojowej – po prostu dodałam do reszty składników i razem zagniotłam. Od siebie dodałam też drobno startą cytrynową skórkę, która wzbogaca smak. Polecam, bo to fajny przepis i dobre ciacho. :)
Placek drożdżowy z letnimi owocamina podstawie przepisu Gosi z bloga Sweet art - z moimi zmianamina ciasto:380g mąki pszennej, przesianej
100g mleka (1/2szkl)
30g świeżych drożdży lub 7g suchych drożdży
100g cukru
2 jaja
skórka otarta z 1 dużej cytryny
szczypta soli
180g masła w temperaturze pokojowej
2-3 brzoskwinie
ok. 200g borówki amerykańskiej
ok. 100g czerwonej porzeczki
lukier:sok z 1 cytryny
cukier puder
Jeśli używamy drożdży świeżych, to należy rozprowadzić je w lekko podgrzanym mleku razem z 1/3 mąki, wszystko dobrze wymieszać i pozostawić na kilkanaście minut do wyrośnięcia.
Jeśli używamy suchych drożdży, to należy rozprowadzić je w 4 łyżeczkach lekko podgrzanego mleka z łyżeczką cukru, wymieszać i pozostawić na kilkanaście minut do wyrośnięcia.
Jaja roztrzepać z cukrem i solą. Dodać pozostałą mąkę, drożdżowy rozczyn i drobno utartą skórkę z cytryny. Połączyć wszystkie składniki. W trakcie zagniatania dodać masło. Zagniatać aż do uzyskania gładkiego ciasta.
Jeśli będzie się zbyt mocno kleiło do rąk, to najlepiej nie podsypywać go mąką, ale lekko nasmarować dłonie oliwą. (Ja wyrabiałam ciasto robotem).
Włożyć je do miski, przykryć ściereczką i pozostawić ok. 1.5 – 2 godz. do wyrośnięcia.
Rozwałkować ciasto na grubość ok.1-1,5 cm, do wielkości odpowiadającej dużej płaskiej blasze (tej z piekarnika). Blachę wyłożyć papierem do pieczenia, a na niej ułożyć ciasto. Można dodatkowo już na blasze porozciągać je palcami.
Na wierzchu ułożyć umyte i osuszone owoce.
Odstawić w ciepłe miejsce na ok.30-45min. do ponownego wyrośnięcia.
Wstawić do nagrzanego do 200st. C piekarnika. Piec ok. 25-30min. Ostudzić przed lukrowaniem.
W małym garnuszku połączyć sok z cytryny z cukrem pudrem (w ilości takiej, by powstała dość gęsta masa). Następnie postawić garnuszek na kuchence na najmniejszym ogniu i cały czas mieszając, podgrzewać (dość krótko) do momentu aż lukier straci na gęstości i pozwoli się przelewać (wciąż musi być biały!). Zdjąć z ognia i szybko polukrować ciasto, zanim lukier znów zacznie gęstnieć.
Smacznego!