Dzień 6
Od samego rana dzieciaki prowadzą kampanię wodną. Konsumujemy śniadanie na łonie, a potem niestety okupujemy okolice basenu aż do obiadu („niestety” bo ja oczywiście wolałabym wędrować po okolicach bliższych, lub dalszych). W międzyczasie gonię z aparatem za okolicznymi mieszkankami. :D Gospodarstwo bowiem obfituje w żywe gadziny. :D Całe mnóstwo jaszczurek. Są niewielkie i bardzo płochliwe. Muszę się nieźle nagimnastykować, by złapać choć jedną w kadrze.
Obiad postanawiam wyprodukować sama, korzystając z darów tutejszego ogródka. Robię zatem rekonesans. Na grządkach znajduję różne odmiany pomidorów, piękne bakłażany, karczochy, sałatę, fasolę, cukinię, trochę ziół, w tym przeogromne krzaki rozmarynu.
Zaopatruję się w pomidory, bakłażana i rozmaryn. Spaghetti gotowe w pół godziny, wliczając w to buszowanie po ogrodzie. Nie ma głupich! Urlop mam i nie zamierzam spędzić ani minuty więcej, niż nakazuje to poczucie obowiązku. Sos zrobiłam najprostszy z najprostszych, a warzywa w 100% ekologiczne. Całość paluszki lizać.
Na deser Montepulciano. Parkujemy w niedalekiej odległości kościoła S. Agnese i absolutnym spacerkiem wciąż i wciąż pod górkę – zagłębiamy się w miasteczko. Turystów mało, a miasteczko wydaje się być nieco senne przy dzisiejszej niedzieli.
Lodów, jak zwykle nie potrafimy sobie odmówić, ale... o dziwo – kompletnie nas nie zachwycają.
Zważywszy na niewielki rozmiar miasteczka – rzuca mi się zadziwiająco duża ilość kościołów (naliczyłam 5). W większości puste, nie licząc pojedynczych turystów. Dzisiaj ubrałam się stosownie, więc zaglądam do każdego. Chciałabym powiedzieć, że chłonę przede wszystkim ich architekturę, tymczasem chłonę i owszem, ale głównie ich miły chłód, będący w mocnym kontraście do zewnętrznych temperatur.
W pobliżu Piazza Grande trafiamy na lokalny jarmark "antico". Jak dla mnie nazwa mało adekwatna, bo staroci na nim tyle co kot napłakał. Cała reszta nie odbiega zbytnio od tego, co dostępne w sklepikach dla turystów.
Gorąco! W miarę możliwości trzymamy się stron ocienionych. Dobrze chociaż, że teraz już z górki. W pobliżu jednej z enotec dopada nas niemiłosierny smród. :D Nie trudno domyśleć się winowajcy. Sery! Wiedziona sadystycznym odruchem – wstępuję do wnętrza sklepu. Zapach jeszcze gorszy. To mnie zastanawia, bo jak dotąd nie trafiłam na takie „radości powonienia”, a przecież lokalnie sklepów z serami zatrzęsienie... Nie da się tutaj wytrzymać, czym prędzej więc biorę nogi za pas, starając się nie oddychać. :D
Wracamy do S. Agnese, w którym odprawiana jest niedzielna msza. Mało mieszkańców. To mnie dziwi. Jako turyści, mocno się wyróżniamy, co mnie już nie dziwi wcale. Mam nieodparte wrażenie, że proboszcz (wikary?) jest zaskoczony widząc nieznane twarze. Czyżby nieczęsto miewał gości, którzy nie tylko zwiedzają...?
Dzień 7
Powietrze od rana tak gęste i gorące, że siekierę można powiesić. Skutki wczorajszego basenu czerwonym i bolesnym rakiem wylazły na moje plecy i ramiona. No i masz babo placek!
Po śniadaniu znów wybieramy się do Montepulciano, tym razem jednak tylko celem dokonania zakupów spożywczych. Po czym, najszybciej jak się da uciekamy z powrotem do domu. Obolała zaszywam się wewnątrz domu i ani nosa nie wyściubiam. Nawet basen odkładamy na później.
Obiad znów domowy, choć z lokalnych produktów. Grillowane kiełbaski (podobne do naszej rodzimej białej, surowej) mocno traktuję rozmarynem i całymi ząbkami czosnku. Pieczone pomidory dopełniają smaku. Takie proste, a takie dobre. Pieczywo maczamy w powstałym podczas pieczenia sosie pomidorowo -oliwnym. Mmmm... Ale pachnie!
Przy okazji tematu kiełbasianego... Pierwszy raz w życiu spotykam się z mięsożernymi osami... Konkretnie jedną, która do upadłego atakuje talerz Mai. Trudno się jej pozbyć. Koniec końców, „wczepioną pazurami” w kawałek kiełbasy – wynoszę ją w odległe krzaki. Kiełbasiana osa! Koniec świata! :D
Potem już tylko lenistwo, a to w wodzie, a to z książką w nosie, a to biegając za jaszczurkami lub motylami. Zwłaszcza te pierwsze powodują u dzieci mnóstwo radości.
Przypominam sobie, że podczas porannych zakupów w Montepulciano – mignął mi drogowskaz prowadzący do S.Baggio. Obraz przedstawiający ten kościół wisi w tutejszym naszym mieszkaniu i pokazuje go w przepięknych okolicznościach przyrody. Muszę się tam wybrać przy najbliższej okazji.
Dzień mija na „nicnierobieniu”, leczeniu poparzeń i podjadaniu co pyszniejszych kąsków. Wieczór przynosi upragniony delikatny chłód, kieliszek wina, porchettę, oliwki i ser.
Dzień 8
Od samego rana pośpiech. W planach mamy dwa miejsca: S. Quirico d'Orcia i Pienza. Łamiemy zasadę popołudniowych wycieczek i wyruszamy zaraz po śniadaniu, bowiem w S.Quirico wypada dzisiaj mercato. Jest targ – jest zabawa. :)
Jedziemy krętymi drogami, raz z górki, raz pod górkę. Widoki po obu stronach niesamowite! Pola, pola, pola! W dziesiątkach odcieni beży, falujących na wzgórzach. Hipnotyzują. Wprost nie sposób oderwać od nich oczy. Tu i ówdzie krajobraz co najmniej księżycowy. To ziemia wypalona przez silne słońce przywołuje takie skojarzenia.
Przed nami pnie się w górę kamienna Pienza. 10 km dalej zachwycamy się malowniczym położeniem S.Quirico d'Orcia. Jak one to robią – te miasteczka toskańskie – że wszystkie tak dostojnie się prezentują?
Nie wiemy, gdzie odbywa się targ, ale tu wszystko jest mikre - naprawdę nie trudno cokolwiek odnaleźć. Przecinamy główne Piazza z ratuszem i proszę... oto jest.
Zakupy lądują w aucie, a my wracamy by jeszcze pospacerować po uroczych uliczkach.
Miasteczko jest naprawdę niewielkie. Na upartego w kilka minut można by starą jego część przejść wzdłuż i wszerz. Nam oczywiście zajmuje sporo więcej, bo przecież koniecznie muszę się pozachwycać każdym detalem, każdą napotkaną donicą, każdą wystawą sklepową, wejść do wnętrza kościoła (przepiękny! romański, surowy w swej formie).
Mijamy zakład fryzjerski. Pewnie nie zwróciłabym na niego najmniejszej uwagi, gdyby nie fakt otwartych drzwi. A za nimi... O matko i córko! Czuję, że cofam się w czasie i przestrzeni, i to o dobrych 30 lat, jak nie więcej. To wnętrze, to jeden wielki zabytek. Mam nadzieję, że jest pod surową ochroną konserwatorską. :D
Zaglądam do sklepu typu „Dom toskański”. A w środku... cudowności! Króluje piękne, stare drewno, wspaniała ceramika (daleka od „Cepelii” :D), wiklina i materiały. Tu też królują barwy ziemi. Oczy się śmieją do każdej rzeczy na półkach. Niestety... drogo.
Przemykamy między uliczkami. Gdzieś na obrzeżach miasteczka senną ciszę przerywa gromki okrzyk Rafała: „ Mille miglia! O qrcze! Mille miglia!”
Co jest??? Udaru dostał, czy co?
Przed nami pomnik faceta w mycce na głowie. Dalej nie wiem o co biega, ale mycka i gogle na czole faceta jakieś mi nie obce... z wyglądu... Gdy masz za męża fanatyka motoryzacji, znawcę i wielbiciela każdej jednej zabytkowej sztuki – wiesz już, że coś jest na rzeczy...
Oto, w tej maleńkiej toskańskiej mieścinie Rafał odkrywa ślady słynnego rajdu „tysiąca mil” (mille miglia). Napisy na murze, pomnik zwycięzcy rajdu z 1930r. - Tazio Nuvolari... Ha! Taki mały akcent, a tyle radości... :D
Opuszczamy S.Quirico d'Orcia i podążamy do Pienzy – słynnej ze swojego pecorino.
Już w drodze mijamy wiele gospodarstw oferujących te przepyszne sery.
W samej Pienzie sklepików z prodotti di tipico również nie brakuje. Każdy zachęca do wejścia swoją przepiękną ekspozycją, zarówno przed sklepem, jak i wewnątrz. W sery zaopatrzyłam się na targu, więc daruję sobie nowe zakupy, ale nie potrafię odmówić sobie kolejnej butelki oliwy.
A propos serów... W tutejszych sklepach nie śmierdzi. :D Jakoś wciąż nie potrafię zapomnieć tego strasznego zapachu z Montepulciano. :D Chodzi za mną i straszy.
Spacer po Pienzie, owszem jest miodem dla oczu, ale jednocześnie goryczą dla ciała. Odkryty w jednej z restauracji zewnętrzny termometr – pokazuje 36 st.C w cieniu! O mamma mia! Ileż zatem jest w słońcu? Boję się myśleć...
Przy zewnętrznych murach miasta podziwiamy panoramę rozpościerającą się daleko przed nami. Widoki wspaniałe. Mogłabym tak cały dzień tutaj spędzić i po prostu patrzeć. Dzieci niekoniecznie. Te, by tradycji stało się zadość domagają się jak zwykle lodów. No i dobrze, nie żałujemy sobie w ogóle. Jeśli o mnie chodzi mogłabym startować w zawodach. Nie mam wątpliwości, w możliwościach konsumpcyjnych pierwsze miejsce murowane. :D
Lodziarnię znajdujemy na obrzeżach miasteczka (przy Viale Enzo Mangiavacchi 3). Zewnętrznie jest nieciekawa i raczej przypadkiem zwracamy na nią uwagę. Jednak „nie sądź po wierzchu” ma tutaj ogromne zastosowanie. Lody są doskonałe, a porcje oooolbrzymie! Wybór smaków zachwycający. Od nas wszystkich otrzymują piątkę z plusem, a nawet szóstkę. Po stokroć polecam każdemu, kto tu zawita...
Woooow, nie mogę się napatrzeć... Gosiu, pliiiis, błagam cię, przywieź mi jakiegoś Toskańczyka z podróży, wyjdę na niego za mąż i zamieszkam w tym raju !!! :D
OdpowiedzUsuńGosieńko odbyłaś jedną z moich wymarzonych podróży. Cudna jest Toskania widziana Twoim okiem. I domyślam się, że pewnie pomimo tych nielicznych serowych wspomnień, przez resztę roku będą towarzyszyć Ci też pełne ciepła, kolorów i zapachów miłe wspomnienia :)
OdpowiedzUsuńi dodam jeszcze, że te piękne zdjęcia, cudowne po prostu, jak widokówki (:
OdpowiedzUsuńzazdroszczę podróży.
Gosiu te Twoje wpisy to najlepszy przewodnik jaki czytałam.
OdpowiedzUsuńpo przeczytaniu Twoich opowieści Toskania mi się marzy jak nigdy! czuć w Twoich słowach te smaki, to słońce, te zapachy ;)
OdpowiedzUsuńa jesli chodzi o mięsożerne osy, to pamiętam, że latem, gdy jemy śniadanie na świeżym powietrzu, to przylatują i wyjadają nie słodkie, a szynkę! :)
Włochy są piękne. Mieszkam tu już kilka lat i ciągle mnie zachwycają. Gdybym jeździła tu tylko na wakacje, to po powrocie do Polski zapadałabym w głęboką depresję, że wycieczka już się skończyła, że skończyły się te wszystkie włoskie przysmaki, zapachy, krajobrazy. ania
OdpowiedzUsuńCudownie Małgosiu! Pieknie opisanie, a fotografie sama wiesz. :)
OdpowiedzUsuńWspaniały urlop, niesamowite widoki, smaki i zapachy ;-).
Buźka:*
Małgosiu, nie mogę oczu oderwać od zdjęć! Cudowne mieliście wakacje. Na takie warto czekać:)
OdpowiedzUsuńWszystkie 4 części wakacyjnych notek zapierają dech!
P.S. Zakład fryzjerski normalnie rzuca na kolana;)
Przepiękne są Twoje zdjęcia i opowieści. Jeszcze bardziej chcę do Włoch.
OdpowiedzUsuńbombardujesz tymi zdjęciami!
OdpowiedzUsuńsą n i e s a m o w i t e !!
Zapomniałam CI Małgoś napisać, że my we Włoszech spotkalismy osę jedzącą...szynkę ;-) .
OdpowiedzUsuńTo chyba ten sam rodzaj osy, co Twoja ;-)
Czekalam z niecierpliwoscia na kolejny odcinek i co widze? Ze wszystko to, co od dluzszego czasu mam zaznaczone na mapie znajduje dzis na Twoich zdjeciach :D Choc oczywiscie wiem juz, ze moje fotki nie beda nawet w polowie tak piekne jak Twoje... No ale do wszystkiego zdolnosci miec ponoc nie mozna ;) Poki co chlone te cudne kadry i myslam przenosze sie do Toskanii; dobrze ze wrzesien juz tuz-tuz! :D
OdpowiedzUsuńMalgosiu, z nawieksza przyjemnoscia sledze Twe toskanskie wpisy, krajobrazy, uliczki, sklepiki (ach te sery!) - sama radosc byc tam z Toba gdy tu deszcz i slota :)
OdpowiedzUsuńI wiesz piszac o miesozernych osach przypomnialas mi, ze w jerozolimie widzelismy raz na wlasne oczy kota ktory zjad calego ogorka, tak ogorka! Uwiezylabys :) Sciskam mocno!
Małgoś, bardzo przepiękne opowieści i zdjęcia, które w pełni oddają atmosferę toskańskiego far niente.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam wszystko jednym tchem, przypomniałam sobie znajome miejsca i zapragnęłam udać się w podróż. Natychmiast :)
Miłego tygodnia życzę :*
aż chciało by się być teraz w takim raju :)
OdpowiedzUsuńGenialne fotki! Dzięki jakim trikom mają takie cudne kolory możesz zdradzić?
OdpowiedzUsuńcudowne klimaty u Ciebie :)))
OdpowiedzUsuń