Lata temu układałam w głowie noworoczne postanowienia. Wydawało mi się, że takie deklaracje w jakiś sposób ułatwią mi realizowanie różnych życiowych celi. Potem mijał rok, a podsumowania wpędzały mnie w frustrację, bo oto zamiast schudnąć - przytyłam, nie pojechałam w upragnione miejsce, nie udało mi się wywiązać z tego i tamtego. To wszystko sprawiało, że szczerze nie lubiłam tej chwili pożegnania Starego Roku i witania Nowego.
Z wiekiem nauczyłam się, że słowa rzucane w biegu (na 5 minut przed północą) są bez sensu, bo nie znajdują pokrycia w czynach. Są tylko mglistym wyobrażeniem czegoś, co w istocie wcale chyba nie jest najważniejsze w życiu...
Odkąd zarzuciłam robienie postanowień i skupiłam się na tu i teraz, okazało się, że bez tzw. „presji wyniku” żyje się przyjemniej i lżej (zwłaszcza na sercu). Co ciekawe, bilans na koniec roku zazwyczaj jest zaskakujący i prezentuje się o niebo lepiej, niż miało to miejsce w czasach z postanowieniami.
W takich chwilach jak obecna, gdy zamykam minione 365 dni, z przyjemnością uświadamiam sobie, że to był rok, który przyniósł mi wiele małych radości. Domowych, zawodowych i blogowych. :)